Pomysłodawcą przeprowadzki Ślązaków do USA był Leopold Moczygemba? To osoba dziś niemal anonimowa… Urodził się 18 października 1824 roku w wielodzietnej rodzinie w Płużnicy. W 1843 roku postanowił wstąpić do zakonu franciszkanów. Nowicjat spędził w pół nocnych Włoszech, święcenia przyjął w 1847 roku w Pesaro. Stamtąd został oddelegowany do klasztoru w południowych Niemczech. W tym czasie przebywał z wizytą w Niemczech Jean-Marie Odin, biskup diecezji Galveston w Teksasie. Szukał duchownych, którzy mogliby pełnić działalność duszpasterską pośród rosnącej rzeszy emigrantów z krajów niemieckich w okolicy San Antonio. Ojciec Leopold dał się namówić i w ten oto sposób w 1852 roku znalazł się w New Braunfels, mieście założonym w 1845 przez niemieckich osadników, a następie w Castroville. Zainteresowani historią tego niezwykłego człowieka znajdą wiele ciekawych informacji w biografii autorstwa Josepha Swasteka „Priest and pioneer Rev. Leopold Moczygemba” z 1951 roku. Tak egzotyczną w tamtych latach wyprawę wymogły jedynie względy ekonomiczno-społeczne? Nie mogę sobie wyobrazić, żeby w tamtych czasach ludzie wyprawiali się za ocean, kierując się pobudkami podobnymi do dzisiejszych, raczej nie o wakacje czy urlop im chodziło. Bodźcem do emigracji zawsze jest jakieś niezadowolenie, poczucie zagrożenia, chęć poprawy swojego losu. Już przed rokiem 1847 dochodziło do masowej emigracji do Ameryki z krajów niemieckich. Powodem były jak zwykle nędza, głód, a Nowy Świat kusił obietnicami lepszej przyszłości. Lata 1848-1849 to czas Wiosny Ludów, której skutkiem było również nasilenie emigracji politycznej. To jednak nie było powodem wyprawy za ocean dla naszych Ślązaków sześć lat później. Głównym czynnikiem były, jak już wspomniałem, klęski żywiołowe, ulewy, nieustanne powodzie, wylewały małe potoki, które niszczyły zasiew („zaraza ziemniaczana”). To skutkowało nieurodzajem i chorobami. W połowie XIX wieku na Śląsku grasowały epidemie cholery i tyfusu, które dziesiątkowały ludność, szczególnie tę z najniższych warstw społecznych. Proszę sobie więc wyobrazić, że pośród tej skali nieszczęść przychodzi zza oceanu do chłopów zaproszenie, żeby pozostawić ten padół i rozpocząć nowe, świetlane życie, gdzie ogromne połacie ziemi leżą ugorem i tylko czekają na zagospodarowanie. I co ważne, swojej ziemi, nie hrabiego, nie włodarza, który mimo oficjalnego zniesienia pańszczyzny wciąż traktuje poddanych jak swoją własność, robiąc z nimi, co mu się żywnie podoba. Zabrali ze sobą jakiś dobytek? Niewiele. Na pewno nie wzięli ze sobą żywego inwentarza, nawet drobnego, z wiadomych względów. Co prawda w replice statku w Muzeum Emigracji w Bremerhaven widać umieszczone pod podłogą pokładu niby-klatki, w których trzymano drób, a wiadomo, jak są kury, to są i jaja, i jest mięso. Ale w połowie XIX wieku raczej takich wynalazków nie było. Pamiętajmy, że statek nie był jedynym środkiem lokomocji, którym nasi bohaterzy podróżowali, przemieszczając się z jednej półkuli na drugą. Pruskie koleje nie były tak wygodne jak dzisiejsze pociągi, panował tłok, szczególnie w klasach niższych, daremnie było dopatrywać się jakiegoś luksusu. Pasażerowie mogli zabrać ze sobą jedynie bagaż podręczny, czyli to, co unieść może jedna dorosła osoba. A więc przede wszystkim rzeczy osobiste, których i tak nie było za dużo. Jedna koszula odświętna, może spodnie. Nie wiem, czy któryś z chłopów posiadał drugą parę butów. Zabierano prowiant, suszone owoce, warzywa, nieco mięsa, wypieki. Można było wprawdzie to i owo w porcie po zawyżonych cenach dokupić, ale pieniędzy było mało, wskazana była więc oszczędność. Po raz pierwszy w życiu jechali pociągiem oraz płynęli statkiem. Bez lęku? Trudno powiedzieć, można się tylko domyślać, że podchodzili, jak do każdej nowej rzeczy, z pewną dozą niepokoju. A sama podróż do łatwych nie należała. Właściwie zetknięcie z Nowym Światem nastąpiło już na dworcu, kiedy ujrzeli ogromny, buchający parą żelazny pojazd, z podoczepianymi wagonami, w których mieli odbyć pierwszy etap wyprawy. Pojazd, którego nie ciągnęły żadne konie, a poruszał …