W kwietniu 1932 roku niemal równocześnie w kilku gazetach lokalnych całej Polski zaczęła ukazywać się w odcinkach powieść Antoniego Marczyńskiego „Władczyni podziemi”. Powieść jednego z najpopularniejszych i najpłodniejszych (w ciągu zaledwie 18 lat napisał ponad 60 powieści) powieściopisarzy dwudziestolecia międzywojennego natychmiast zyskała entuzjastycznych czytelników. Była to fabuła sensacyjno-kryminalna z błyskawicznymi zwrotami i przenoszeniem miejsc akcji w różne części świata, a głównym jej tematem była sprawa w tamtym czasie żywa i ważna: zorganizowany handel młodymi polskimi i żydowskimi dziewczętami, uwodzonymi lub niewolonymi przez bezwzględnych sutenerów, a potem wysyłanymi do domów publicznych obu Ameryk, Afryki, Azji. Mimo że proceder taki kwitł w odrodzonej Polsce w najlepsze, co roku w ten sposób wolność, często bezpowrotnie, traciło nawet kilkadziesiąt tysięcy kobiet, twórcy literatury uważanej za wysoką nawet o tym nie wspominali, aby nie narazić się na zarzut szerzenia pornografii tudzież żerowania na niskich instynktach publiczności. Temat podejmowali wyłącznie autorzy uznawani za niebezpiecznych grafomanów, schlebiających podłym gustom najmniej wyrobionej publiczności: Antoni Marczyński, Marek Romański, Tadeusz Dołęga-Mostowicz. Najczarniejszy charakter Jeden z najczarniejszych charakterów „Władczyni podziemi”, Lucjan Erdtracht, był właśnie żydowskim alfonsem zarabiającym krocie na uwodzeniu i wywożeniu do burdeli biednych dziewcząt, które podczas podróży faszerował narkotykami. Nie miał najmniejszego cienia skrupułu, krzywdzenie ofiar wręcz sprawiało mu przyjemność. Zarządzał całą siecią podobnych mu degeneratów, w czym wydatnie pomagał mu jego brat Daniel. Zanim jeszcze ukazał się ostatni odcinek powieści, do Sądu Rejonowego w Warszawie wpłynął pozew o zniesławienie złożony przez… braci Ludwika (który dawniej używał także imienia Lucjan) i Dawida Erdtrachtów, znanych wydawców czasopism kierowanych do Polaków za granicą, m.in. „Kuriera Wiedeńskiego” oraz „Kuriera Paryskiego”, a także właścicieli lwowskiego domu wydawniczego „Renaissance”. W tym wydawnictwie właśnie swego czasu wydał kilka swoich powieści literat Antoni Marczyński, który teraz był pozywany przez właścicieli o złośliwe nadanie ich nazwisk i inicjałów imion postaciom o tak odrażających charakterach i moralności. Skarżący dodali, że już wcześniej, w powieści „Byczy sen”, Marczyński złośliwie nadał czarnemu charakterowi nazwisko E. Krach, mające kojarzyć się czytelnikowi z ich nazwiskiem, jednak dopiero teraz nie ma najmniejszych wątpliwości co do intencji pozwanego. Przesłuchiwany przez sąd Antoni Marczyński bronił się bardzo nieudolnie. Z jednej strony zaprzeczał, jakoby użył nazwisk swoich dawnych wydawców celowo, dla poniżenia ich w oczach opinii publicznej, z zemsty czy podobnych motywów. Mówił, że pisze bardzo szybko i często nadaje swoim bohaterom nazwiska niemal automatycznie, nie zastanawiając się, czy i gdzie jakie zasłyszał. Z drugiej zaś strony powołał na świadków pisarzy, których Erdtrachtowie oszukali na honorariach. Jednym z zeznających był Adolf Nowaczyński, który nazwał przed sądem powodów złodziejami okradającymi autorów i dodał, że Marczyński i tak zrobił Ludwikowi Erdtrachtowi zaszczyt, nazywając jego nazwiskiem alfonsa, bo w alfonsie może tlić się jeszcze jakaś resztka ludzkiej godności. Powołany na świadka przez powodów Marek Romański, który właśnie wydał w „Renaissance’ie” kilka książek, bronił swoich wydawców, twierdząc, że nigdy nie miał w stosunku do ich finansowej rzetelności żadnych zastrzeżeń, a Marczyński ma do nich jakieś zadawnione urazy. Jednak miażdżące dla Erdtachtów było zeznanie reprezentanta Związku Księgarzy Polskich, który powiedział, że obaj wydawcy zostali usunięci z organizacji po tym, jak wydali w Czechosłowacji wybór dzieł bardzo szanowanego autora powieści historycznych, Wacława Gąsiorowskiego, nie płacąc autorowi ani grosza. Lista przewinień właścicieli „Renaissance’u” wobec pisarzy była bardzo długa i sięgała początków ich działalności wydawniczej w połowie lat 20., kiedy to starszy brat, używający jeszcze wtedy imienia Lucjan, wydał kilkanaście książek różnych autorów, a kiedy ci zaczęli domagać się honorariów, rozesłał do gazet całej Polski wiadomość o swoim samobójstwie, po czym zniknął bez śladu. Sąd jednak stwierdził, że jeśli Marczyński czuje się przez Erdtrachtów pokrzywdzony, to może złożyć odrębny pozew, jednak fakt złośliwego użycia w powieści ich nazwisk w celu zniesławienia nie ulega wątpliwości i nakazał pisarzowi zapłatę tysiąca zł odszkodowania. Marczyński odwołał się od wyroku do wyższej instancji, jednak zanim doszło do rozprawy, zawarł z Erdtrachtami ugodę i w zamian za zrzeczenie się roszczeń finansowych, uniknął płacenia odszkodowania. Proces Marczyńskiego rozbawił publiczność, ale i ujawnił skrzętnie skrywaną przed nią przez wydawców prasy i książek prawdę o relacjach między pisarzami a przedsiębiorcami utrzymującymi się z publikowania ich twórczości. W dwudziestoleciu międzywojennym twórcy starający się żyć z pisania stąpali po grząskim gruncie. Zawsze musieli być czujni, umowy czytać pod światło, a i tak nigdy nie mogli być pewni, czy dostaną należne im pieniądze. Wydawnictwo „Renaissance” uważane było za prestiżowe, wydawało książki ładnie i bardzo dbało o ich reklamę. I to przyciągało autorów, którzy nie spodziewali się, że oszustwo, a co najmniej wyzysk, jest nawet nie złą praktyką, ale, jakbyśmy dzisiaj powiedzieli, częścią założonego modelu biznesowego przedsiębiorstwa. Bracia Erdtrachtowie działali bezczelnie. Ze swoimi autorami podpisywali umowy na procent od sprzedaży, a potem prowadzili podwójną księgowość. Przedstawiali księgi rachunkowe z marnymi wynikami, tłumaczyli, że jest kryzys, książki sprzedają się fatalnie, nawet mimo świetnych recenzji, i że to złośliwa konkurencja rozpuszcza pogłoski, że tytuł się wyprzedał. Część książek drukowali za granicą, a potem szmuglowali do kraju i rozprzedawali nie przez księgarnie, lecz, niby jako używane, przez handlarzy bukinistów (w Warszawie ich stragany mieściły się na Świętokrzyskiej, a podobne ulice były w niemal wszystkich większych miastach), którym dawali spore upusty. Kryzys, książka, gazeta Wyzysk pisarzy przez wydawców, chociaż pojawił się w naszym kraju niedługo potem, gdy w 1473 roku Kasper Straube założył w Krakowie pierwszą drukarnię, stał się w dwudziestoleciu międzywojennym praktyką niemal powszechną. A nasilił się na początku lat 30., kiedy w Polsce doszło do najbardziej fatalnego załamania rynku wydawniczego, skutkującego wywróceniem do góry nogami całej jego struktury. Światowy kryzys gospodarczy w Polsce uderzył najmocniej w największą grupę …