Dlaczego wybrał pan I wojnę światową jako tło przedstawianych wydarzeń? Wojna jest w „Szarych duszach” wszechobecna, chociaż toczy się poza miejscem akcji, nawet niedaleko miasteczka opisywanego przez pana, ale nie w nim samym. Urodziłem się i mieszkam w Lotaryngii, regionie od wszechczasów naznaczonym piętnem wojny. To tu rozgrywały się decydujące działania I wojny światowej, a ja od dzieciństwa żyłem w ich cieniu. Dawne transzeje, ślady po pociskach na murach to był mój krajobraz: pamięci i rzeczywistości. Niewątpliwie, wykształcił on we mnie świadomość wojny przez duże „W”. Kiedy zacząłem pisać „Szare dusze”, wszystkie te elementy zaczęły do mnie napływać, niczym opiłki żelaza do magnesu. Nie chcę przez to powiedzieć, że zamierzałem napisać książkę o wojnie, a szczególnie o I wojnie światowej, bo na ten temat powstały arcydzieła. Moim zamiarem było pokazanie tego, jak żyje się obok wojny. I we Francji, i w Polsce nauczyliśmy się tak żyć, a i obecnie ciągle tak żyjemy. Świadomość ta bardzo mocno dotarła do mnie w latach wojny na Bałkanach, w dawnej Jugosławii, kiedy to godzina lotu samolotem dzieliła mnie, spokojnie sobie żyjącego we Francji, od rozgrywającego się tam, w dolinie, okropnego dramatu. Tak, że I wojna światowa i lata 1914-1918 to tylko otoczka, strój przykrywający zasadnicze pytanie, jakie postawiłem w swojej książce. A to pytanie brzmi: jak zachować resztki człowieczeństwa w nieludzkim świecie? Ciekawą postacią w „Szarych duszach” jest pułkownik Matzier. Nieciekawy typ, który jednak – o czym pan wspomina jakby mimochodem – ćwierć wieku wcześniej, jako młody oficer, bardzo pięknie zachował się w głośnej sprawie Dreyfusa. Czyżby chciał pan, posługując się tym przykładem, powiedzieć, że choćbyś i był za młodu człowiekiem szlachetnym, na starość się ześwinisz? Albo na odwrót. Znamy wiele podobnych przypadków. W historii Francji taką modelową wręcz postacią jest marszałek Petain. W latach 1914-1918 stał się bohaterem, wspaniałym dowódcą obrony Verdun, uznanym za zbawcę naszego narodu. Dwadzieścia pięć lat później był już tylko najgorszym z kolaboracjonistów. W skutek różnych historycznych uwarunkowań dana osoba w jednej sprawie staje po dobrej stronie, a w drugiej po złej. Trudno przeżyć życie nie myląc się. Brałem udział w programie telewizyjnym, w którym posadzono mnie obok mającej 90 lat Germaine Tillou. Przez całe swoje długie życie dokonywała tylko dobrych wyborów. W czasach, kiedy Francja była jeszcze imperium kolonialnym, wypowiadała się przeciw kolonializmowi, podczas II wojny światowej walczyła w ruchu oporu, została aresztowana i wywieziona do Brzezinki, od początku protestowała przeciw wojnie w Algierii. Zapytałem ją: – Jak to się pani udało: być zawsze po dobrej stronie? Odpowiedziała: – Przypadkiem. Po przeczytaniu „Szarych dusz” utkwiła mi jeszcze w pamięci postać Josephine, ozdabiającej swoje mieszkanie wizerunkami świętych i aniołów, bynajmniej nie dlatego, że jest wierząca. Powiada: „Gdybym miała piękne miedziane rondle, też bym je rozwiesiła, w tym samym celu. Na dowód, że świat nie jest taki brzydki, że czasem spotka się na nim złote okruchy i że w gruncie rzeczy polega na tym, żeby te okruchy odnaleźć”. Czy te słowa mogłyby być pańskim credo? Z pewnością. Do Josephine mam zresztą stosunek wyjątkowy. W książkach wcielam się bowiem w swoich bohaterów, jednocześnie pozostając obok nich, poza nimi. Pozwalają mi oni dokonywać eksploracji różnorakich możliwości tkwiących w ludzkich postawach. Posługuję się nimi mniej więcej tak jak różnymi pojazdami, do których wsiadam, by gdzieś tam udać się, dojechać. Osiągnął pan duży sukces pisarski, w tym także finansowy. Na ile odmienił on pańskie życie? Przeżywam ten sukces jako …