Na początek twarde dane: • w październiku 2013 roku, „Dziennik Gazeta Prawna” sprzedawał się w mniej niż 50 tys. egz., a konkurencyjna „Rzeczpospolita” w niewiele ponad 60 tys. egz. • sprzedaż „Wprost” spadła w tym czasie do 53 tys. egz., zaś „Przekrój”, nim w końcu września został zawieszony, kupowany był przez 17-25 tys. czytelników. Jeżeli chodzi o prasę tematyczną, rzeź jest jeszcze większa (wystarczy wspomnieć sprzedaż dziennika „Puls Biznesu” – 11 488 sztuki w październiku!). Bądźmy szczerzy – wynik „Rzepy” to porażka. Ale „DGP” to już kompletna masakra (dla porównania, „Gazeta Wyborcza” sprzedawała się wówczas w mniej niż 200 tys. egz. czyli też marnie). O „Wprost” i biednym „Przekroju” z litości nie wspomnę. Zgadza się – jestem trochę złośliwy i ciut manipuluję danymi. Mógłbym przecież przytoczyć wyniki Związku Kontroli Dystrybucji Prasy dotyczące innych tytułów niż wymienione powyżej. Bo „Wprost” oraz „Przekrój” zamykały w badanym czasie listę tygodników opinii (biły je na głowę „Newsweek”, „Polityka” i „Gość Niedzielny”), a wydawcy części z nich – widząc, jakie są tendencje – inwestują w elektronikę (ale sprzedaż e-wydań waha się od 1855 egz. w przypadku „GW” po 9247 egz. „DGP”). Nie zmienia to jednak faktu, że prasa drukowana staje się dla wydawców książkowych coraz mniej atrakcyjnym nośnikiem informacji o ofercie – zwłaszcza biorąc pod uwagę ile wysiłku (czas spędzony przy telefonie) kosztuje umieszczenie w niej recenzji, o wywiadzie z autorem nie wspominając. Fakt, pojawienie się tekstu o książce buduje prestiż jej, pisarza i wydawcy, stanowi bezsprzecznie powód do satysfakcji dla działu promocji (o prezesie nie wspominając), a dla niejednego autora źródło błogiego stanu samozadowolenia. Gdyby jednak pod uwagę wziąć faktyczny zasięg takiego materiału w grupie docelowej (dzienniki i tygodniki opinii czytają osoby o różnych zainteresowaniach i w różnym wieku), odradzałbym liczenie na natychmiastowy wzrost zamówień. Choć technologia, a wraz z nią infosfera, rozwijają się jak szalone, wydawcy wciąż najbardziej cenią omówienia ich książek w mediach tradycyjnych. Kwestią kluczową dla oceny efektów działań PR wydaje się publikacja recenzji w „Tygodniku Powszechnym”, polecenie w Trójkowym Znaku Jakości czy pokazanie (mignięcie) okładki w „Pytaniu na śniadanie”, które zapewnić mają książce miejsce na listach bestsellerów. Myślenie takie to relikt czasów minionych, gdy oprócz mediów nie było żadnych tak masowych kanałów komunikacji z grupą czytelniczą. Kilkanaście lat temu wystarczyły zachwyty Marcina Świetlickiego we wspomnianym „Tygodniku Powszechnym” plus felieton Jerzego Pilcha w „Polityce”, by do literackiego Panteonu weszła młodziutka Dorota Masłowska ze swoją debiutancką „Wojną polsko-ruską pod flagą biało-czerwoną”, zapewniając wydawcy finansowanie jego literackich „fanaberii” na lata wprzód. Dzisiaj podobne sytuacje właściwie się nie zdarzają, jakkolwiek niektórzy edytorzy zwracają uwagę, że omówienie książki przez Michała Nogasia w Trójce winduje jej sprzedaż w księgarniach internetowych w czasie rzeczywistym – tam przecież najszybciej następuje reakcja klientów. Dlatego tak istotne w podejmowanych dzisiaj działaniach PR jest zaprzestanie fetyszyzowania prasy drukowanej i skupienie uwagi również na innych kanałach komunikacji z potencjalnym czytelnikiem, szczególnie wykorzystujących coraz powszechniejszy – tańszy, szybszy i mobilny – dostęp do sieci. Walczmy o prestiż, ale w pierwszej kolejności stawiajmy jednak na zasięg. Przed niespełna dwoma miesiącami, podczas 17. Targów Książki w Krakowie, moja firma BookSenso – specjalizująca się w usługach PR dla branży książkowej – zorganizowała dla wydawców prezentację …