Badania ukazujące przerażająco niski poziom polskiego czytelnictwa skłaniają branżę wydawniczą, instytucje państwowe i społeczne do wspólnych działań proczytelniczych. Czy uda się stworzyć koalicję na rzecz książki i skłonić Polaków do czytania? „Czytanie […] – pisał w artykule zapowiadającym grudniową konferencję ‘Czytanie włącza’ dyrektor Biblioteki Narodowej dr Tomasz Makowski – jest źródłem niezależnego myślenia, stymuluje kreatywność i tworzy potencjał twórczy. Włącza nas tym samym do wspólnoty znaczeń, budując i podtrzymując więzi w czasie i przestrzeni, pobudza wyobraźnię, pomaga odnaleźć się we współczesnym, niejednoznacznym świecie, pozwala zrozumieć siebie i innych, uczy mądrze decydować, unikać niepotrzebnego konfliktu i pokonać lęk przed nieznanym” („Rzeczpospolita”, 8 grudnia 2010). Zdania te, niemal w tym samym brzmieniu, powtórzone zostały w Manifeście Republiki Książki ogłoszonym po konferencji, w imieniu wspólnoty czytających, nawołującym do promowania czytelnictwa. I zdaje się, że te zdania właśnie, paradoksalnie, mogą wskazywać na przyczyny niechęci instytucji państwowych i społecznych, a także sporej części branży wydawniczej do wdrażania efektywnych działań na rzecz czytelnictwa. Niezależnie myślący i kreatywni obywatele, podejmujący mądre decyzje i odnajdujący się we współczesnym świecie konsumenci, ludzie którzy mierzą się ze swoim lękiem przed nieznanym, często są traktowani przez decydentów politycznych, gospodarczych czy religijnych jako zagrożenie dla publicznego ładu. Pod Manifestem Republiki Książki podpisało się w ciągu czterech miesięcy, do początku kwietnia 2011, około 2100 osób. Jak na akcję przeprowadzaną pod tak potężnymi patronatami (prezydentowej Anny Komorowskiej, noblistki Wisławy Szymborskiej, ministrów Zdrojewskiego, Hall, Kudryckiej, Boniego, Bieńkowskiej, prezesów i dyrektorów instytucji państwowych, społecznych i twórczych, posłów, senatorów – długo by wymieniać), jest to wynik bardzo mizerny, jeśli się go porówna z niezliczonymi, podobnie podpisywanymi w internecie petycjami czy protestami. Świadczy to nie tylko o słabym, bo trwającym tylko podczas trwania samego Kongresu „Czytanie włącza”, nagłośnieniu (dziś wiadomości o Kongresie i Republice Książki rozpłynęły się w medialnym szumie), ale zdaje się także o tym, że autorzy zarówno manifestu, jak i całej akcji mieli na jej przeprowadzenie pomysł dość anachroniczny. Propagowanie czytelnictwa przy pomocy takich argumentów, których ludzie nieczytający po prostu nie są w stanie literalnie zrozumieć, chyba mija się z celem, a może wskazuje raczej na to, że rzeczywistymi odbiorcami całej akcji są jej organizatorzy. Sugerowanie, że czytanie pomaga w awansie społecznym (włącza do wspólnoty ludzi wykształconych, myślących samodzielnie itp.), sprawdzało się dosyć dobrze w II RP oraz w początkach PRL, kiedy rzeczywiście miliony ludzi dążyły do jak najszybszej zmiany kulturowego statusu, a przejęcie inteligenckich wzorców uczestnictwa w kulturze wydawało się nieodzownym warunkiem takiego awansu. Czytelnicza nieaktywność rzeczywiście była wtedy zawstydzająca, …