Wtorek, 16 stycznia 2024
ROZMOWA Z MICHAŁEM MICHALSKIM – PREZESEM ZARZĄDU, REDAKTOREM INICJUJĄCYM I PROWADZĄCYM, ORAZ KRZYSZTOFEM CIEŚLIKIEM – REDAKTOREM NACZELNYM WYDAWNICTWA ARTRAGE
CzasopismoBiblioteka Analiz
Tekst pochodzi z numeruBiblioteka Analiz nr 609 (1/2024)

Gratuluję sukcesu, jaki przyniósł wam zeszły rok. I to nie tylko z uwagi na Literacką Nagrodę Nobla, ale też rozgłos, jaki uzyskaliście, a przede wszystkim gratuluję świetnej intuicji i zestawu wydanych tytułów! Nie jest łatwo być wydawcą wysokiej literatury w Polsce. Wam się udało! Mamy w redakcji poczucie, że poprzedni rok należał do ArtRage.
Michał Michalski: My nie mamy.

Nie? Nie odczuliście tego w wynikach finansowych?
MM: Jeszcze chwilę nie będzie widać.
Krzysztof Cieślik: Mam natomiast poczucie, że zyskaliśmy wizerunkowo, PR-owo, jeśli chodzi o to, jak nasze książki były odbierane. To na pewno. Natomiast finansowo to wiadomo, jak to wygląda… Oczywiście wcześniej mieliśmy dużo powodów do narzekań, teraz mamy ich trochę mniej i wychodzimy na prostą. Ale to jeszcze chwilę potrwa.
W porównaniu z pierwszym rokiem takiej pełnej wydawniczej działalności na pewno było dużo lepiej. Byliśmy bardzo dobrze odbierani. Najwięcej zmieniło się jesienią i to nie tylko dzięki Literackiej Nagrodzie Nobla dla Jona Fossego, którego wydaliśmy chwilę wcześniej – we wrześniu. Z bardzo dobrym odbiorem spotkał się Walter Kempowski i jego książka „Wszystko na darmo”, z niezłym – Sebastian Barry. Widać było, że się powoli odbijamy. A Fosse na początku nad wyraz ładnie się sprzedawał.

Ładnie?
MM: W pierwszym miesiącu sprzedaży mieliśmy około 1000 sprzedanych egzemplarzy. Dla nas to było bardzo, bardzo dużo – to była jedna trzecia całego nakładu.
Byłem w szoku konkretnym, że „Septologia” tak idzie. Bo to super trudna proza. Nie spodziewaliśmy się, że ona będzie tak dobrze szła już od samego startu. Oczywiście pytanie, co by się z nią działo bez Nobla.
KC: No właśnie.
MM: Ale myślę, że sprzedalibyśmy te 3000 egzemplarzy, czyli cały nakład.

Może było tak, że na początku książkę kupili ci, którzy po prostu byli zainteresowani tego typu literaturą, natomiast po przyznaniu pisarzowi Nagrody Nobla zaczęli kupować inni, żeby postawić na półce? Bo warto mieć noblistę?
MM: Nie wiem, czy można tak powiedzieć, bo trudno to ocenić. Książkę zaczęliśmy sprzedawać we wrześniu w przedsprzedaży, przed wejściem do dystrybucji.
Sprzedaliśmy 1000 egz. I przyszedł 5 października, kiedy pozostałe 2000 rozeszły się w jakieś trzy minuty. Trochę egzemplarzy było u jednego dystrybutora, trochę u drugiego, wszystko zniknęło.
Natomiast widzimy w mediach społecznościowych, że ludzie czytają tę książkę, podoba im się, czy są wręcz zachwyceni. Dla mnie było super doświadczeniem, gdy w komunikacji miejskiej dwa razy zobaczyłem osoby z Fossem w ręku. Nigdy wcześniej mi się nie zdarzyło zobaczyć kogoś, kto czyta naszą książkę w komunikacji miejskiej.

To musiała być frajda! Współcześnie, kiedy literatura wysoka ma pod górkę, nie jest łatwo być wydawcą tego typu książek.
KC: To jest eufemizm, myślę. Pierwszy rok działalności wydawniczej jasno nam pokazał, że jeśli nie jesteś ogromnym wydawcą z możliwościami wyłożenia na promocję dziesiątek tysięcy złotych, to sprzedaż nie będzie szła. My z wydatkami na promocję nie doszliśmy nigdy do 10 000 zł. Nawet przy Linn Strømsborg, która nam się sprzedawała. Zainwestowaliśmy w nią trochę, ale nie wydaje mi się, żebyśmy przebili tę barierę. Natomiast nasze wydatki na promocję wynoszą mniej więcej zero. Nie mamy pieniędzy na to, żeby inwestować. Nakłady naszych pierwszych książek pokazały, że wydawca w Polsce, przynajmniej nowy i nawet z taką grupą odbiorców jak nasza, ma pod górkę.

Mówisz o odbiorcach założonej dziesięć lat temu przez Michała platformy do dystrybucji pakietów e-booków, która początkowo nazywała się Bookrage, a potem Artrage.pl?
KC: Tak, mamy świetną bazę fanów, którą Michał z zespołem zbudował wcześniej.
MM: Ale czasem okazywało się, że 2500 egzemplarzy to jest przestrzelony nakład. Jeszcze do dzisiaj sprzedajemy na przykład „Strefę mroku” Nony Fernández czy „Ucieczkę z Chinatown” Charlesa Yu. Jak sprawdzam stany magazynowe, to tego pierwszego tytułu mamy jeszcze 700 egz., a tego drugiego – 1000.

A jakie były wyjściowe nakłady?
MM: 2500. Moim zdaniem to, że „Strefy mroku” sprzedaliśmy 1800 egz. w papierze, to bardzo dobry wynik. A „Ucieczka z Chinatown” to powieść nagrodzona National Book Award.
KC: To naprawdę znakomita i do tego świetnie przełożona książka przez Agę Zano. A my sprzedaliśmy jej 1500 egz. Gdyby ktoś spojrzał na nasz rynek z innej perspektywy, dajmy na to Szwed czy Norweg, ktoś, w którego kraju czyta się więcej, to pewnie pomyślałby sobie, że taka książka – duże nazwisko autora, duże nazwisko tłumaczki, do tego nagrodzona – musi się sprzedać w co najmniej 5000 egz. A wkrótce powstanie serial na podstawie „Ucieczki”. Niestety, mamy sprzedaż, jaką mamy. To pokazuje mniej więcej, w jakim miejscu jest nisza, w której my działamy.

Czy zdarzyło się, że dokładaliście do tytułu? Koszty licencji, do tego honoraria świetnych tłumaczy, znakomite projekty okładek, wreszcie dbałość o redakcję i korektę, no i druk. To wszystko jest dość kosztowne…
MM: To zależy, jak liczyć. Każdy wydawca, mam poczucie, liczy trochę inaczej, kiedy książka mu się zwraca. Duże wydawnictwa biorą pod uwagę koszty ludzkie, koszty pracy zaangażowanego zespołu.

No też.
MM: I ten koszt staje się duży. My mamy rozszerzoną działalność, bo mamy platformę e-bookową, mieliśmy do niedawna jeszcze taki projekt Biblioteczka.net, który właśnie został wygaszony. Poza tym jestem jedyną osobą, która na razie działa na pełen etat. My liczymy po prostu koszty książki, czyli druku, redakcji, praw i tak dalej. Na 34 wydane tytuły (nie patrząc oczywiście na te wydane niedawno, z grudnia, listopada), to pewnie takich, które się nie zwróciły, nie wyszły co najmniej na zero, jest pewnie ze trzy czy cztery.

Szkoda…
MM: Na pewno nie zwróciło się jeszcze „To nie jest Miami” Fernandy Melchor i „Miasto jest nasze” Justina Fentona. Oraz „Wczoraj” Juana Emara.
KC: I jeszcze „Bractwo” Mohameda Mbougara Sarra. Książka laureata Nagrody Goncourtów! Nie jest łatwo.

Czy to jednak nie jest przewaga wysokiej literatury nad krótkotrwałą modą, że w dłuższej perspektywie te tytuły w końcu się sprzedadzą?
KC: Właśnie to jest jedna z głównych bolączek polskiego rynku, że cykl życia książki jest bardzo, bardzo krótki.
MM: My się cieszymy, że niektóre tytuły udaje się nam ciągnąć, bo nawet jak „Ucieczka z Chinatown” poszła poniżej naszych oczekiwań, to liczymy, że sprzedaż wróci na fali zapowiadanego serialu na jednej z platform streamingowych. Będzie super, jak nam się sprzeda dodatkowo 500 egzemplarzy. W bardzo wielu przypadkach sprzedaż nie jest zależna od nas. Taką książką, która się wybiła, a wydaliśmy ją w marcu 2023 roku, była opowieść „Mógłby spaść śnieg” Jessiki Au. Pikowała już od wakacji i nagle w listopadzie i grudniu wybiła się z powrotem i sprzedaliśmy drugi nakład. Nakłady może nie były wielkie, bo pierwszy to 1500 egz., drugi tyle samo, ale oba wyprzedaliśmy.

I szykujecie kolejny dodruk…
MM: Ona się wybiła, bo komuś tam się spodobała, komuś dużemu, kto polecił ją w internecie. I nagle książka zyskała drugie życie, choć głupio mówić o drugim życiu książki w rok od jej wydania.
KC: Ale taka jest prawda. Książka żyje de facto trzy miesiące.

Ale macie jednak tytuły, które funkcjonują dłużej na rynku.
KC: Już widać, że Walter Kempowski funkcjonuje dłużej. „Ściana” Marlen Haushofer też.
MM: Tak. W ogóle Kempowski to jest spore zaskoczenie, bo musieliśmy zrobić duży pierwszy nakład jak na nas, czyli 3000 egzemplarzy, bo tego wymagał grant, który dostaliśmy na ten tytuł. I książki „Wszystko na darmo” już nie ma. Ona się wyprzedała w grudniu. I musieliśmy zrobić dodruk. A w maju będzie spektakl na podstawie tej powieści, który może jeszcze dać jakiegoś kopa tej książce. To jest literatura wybitna. W tym przypadku nie ma co szczędzić tego słowa. Zauważ, że wiele podsumowań rocznych najlepszych książek zawiera Kempowskiego. Oczywiście nieszczęście w szczęściu, że akurat kiedy się skończył.

Wydawnictwo ArtRage działa od 2021 roku…
KC: Muszę przyznać, że początki mieliśmy dość chaotyczne, ale z czasem nabraliśmy doświadczenia, działamy w przemyślany, długofalowy sposób. Myślimy seriami, planujemy. Za chwilę, za rok, dwa będzie widać to bardzo dobrze, bo będziemy mieli więcej książek autorów, którzy zdobyli uznanie. Wydamy na pewno kolejnego Waltera Kempowskiego, będziemy mieli na pewno kolejną Marlen Haushofer, dużo Sebastiana Barry’ego.
MM: I oczywiście Fossego. Mamy w planach kilka jego książek.
KC: A wracając do ciekawego wątku, który poruszyłaś, to owszem, bestsellery są doraźne. Natomiast nawet jak mają krótki żywot, to z perspektywy finansowej i tak opłacają się bardziej niż wydawanie noblisty latami czy wielkiego pisarza pokroju Kempowskiego. Chciałbym mieć książkę o krótkim żywocie i sprzedać jej 50 czy 100 tysięcy! Natomiast działamy inaczej, nie będziemy takich książek mieli, chcielibyśmy budować bazę autorów. Chcielibyśmy, żeby zafunkcjonowali w Polsce. Jedną z moich ambicji jest to, żeby za 10 lat ktoś, gdy sobie pomyśli o swoich ulubionych książkach i pisarzach, wskazał Waltera Kempowskiego, którego my wydawaliśmy. Żeby ten Kempowski był już wtedy uznanym w Polsce autorem, którego się czyta i traktuje jak klasykę literatury. Tak jak się czyta Remarque’a czy Grassa, powiedzmy, z bliższych jemu czasowo autorów.

Książki w ArtRage publikowane są w czterech seriach wydawniczych – „Cymelia” (klasyka), „Przeszły/ciągły” (współczesne powieści historyczne), „Luneta” (reportaż) oraz w serii małoformatowej (proza obca) – a także poza nimi. Specjalizujecie się w literaturze pięknej i literaturze faktu. Czy w planach jest wyjście poza te gatunki, na przykład w kierunku poezji czy komiksów, albo nowe kraje?
MM: Poezji nie będzie na pewno. Nie znamy się na wydawaniu komiksów, mamy świetnych wydawców komiksowych w Polsce. Natomiast jeśli chodzi o nowe kraje, to mamy zaplanowany start w tym roku serii „Rahla” z literaturą Bliskiego Wschodu i Maghrebu. To jest nisza, która jest mocno niezagospodarowana, delikatnie mówiąc, z różnych względów. Swego czasu Karakter próbował przybliżać tę literaturę.

I Smak Słowa.
MM: Tak. I Smak Słowa. Myślę, że wtedy to nie był czas w Polsce na tego typu literaturę. Mam nadzieję, że z „Rahlą” będzie inaczej. Zwłaszcza że otrzymaliśmy już dość entuzjastyczne reakcje na tę zapowiedź. A zaczynamy od książki Jokhy Alharthi, która wygrała międzynarodowego Bookera.
Zaryzykujemy trochę większy nakład – 2000 egz. Jak wierzymy, że coś ma potencjał, może się lepiej sprzedać, to robimy 2500. Bez szaleństw. Generalnie trudno nam jest podnosić pierwsze nakłady, nie ma chyba zresztą takiej potrzeby. Staramy się też myśleć strategicznie, jak na przykład z serią „Cymelia”. Pomysł na nią jest taki, że pierwszy nakład ukazuje się w twardej oprawie z obwolutą. Bardzo eleganckiej. A jak się wyprzeda i jest potrzeba dodruku, to przygotowujemy wersję w oprawie miękkiej.

Czy będziecie kontynuować wydawanie prozy polskiej?
MM: Plan jest taki, żeby wydawać trzy-cztery tytuły rocznie, niekoniecznie debiutantów. Aczkolwiek takich głównie teraz mamy.
KC: Myślę, że literatura polska jest teraz najtrudniejsza do wydawania, ale jej sukces daje większą satysfakcję. Przyjęcie „Wniebogłosu” Aleksandry Tarnowskiej było jedną z fajniejszych rzeczy, która nam się przydarzyła. Ola jest też super osobą i super się z nią pracuje. Bardzo czekam na jej drugą książkę, bo zachwyciły mnie fragmenty, które już czytałem.

I to jest satysfakcja, gdy wyłowi się pisarską perłę!
KC: Wydaje mi się, że to jest trudne. Nieźle orientuję się w literaturze obcej, ale też nie jest tak, że nie wiem, co się ukazuje w Polsce. Prawda o naszym rynku jest taka, że wydawnictwa mainstreamowe chciałyby wydawać czasem fajniejsze rzeczy, ale im się to nie kalkuluje. Ja natomiast nie chciałbym wydawać tylko tego, co się kalkuluje, bo by mnie to nie bawiło.
MM: Chyba byśmy nic nie wydali! Poza tym my się na tym nie do końca znamy, nie? W sensie, kalkulujesz i kalkulujesz, jak się sprzeda, i co? Nie przewidzieliśmy tego Kempowskiego, nie zakładaliśmy, że to będzie hit. Jakbyśmy robili dokładną kalkulację, to pewnie by nam wyszło, że książka ma być gruba i droga, więc będzie potencjalnie wtopą.
KC: Zakładaliśmy w pierwszym roku działalności wydawnictwa, że hitami będą „Przemieszczenie” Margaryty Jakowenko i „Miasto jest nasze”.
MM: No i może Linn Strømsborg.
KC: I trafiliśmy de facto jeden z tych trzech. Nie potrafiłbym wybierać książek bestsellerowych. Poza tym to też jest gra o zupełnie co innego, nie? To wymaga dużych, dużych, pieniędzy.
MM: Trzeba płacić większe zaliczki.
KC: A jaki jest przepis na bestseller? Reklama, billboardy.
MM: Dobrym przykładem jest „Miasto jest nasze”. Był serial na HBO, najpopularniejszej platformie streamingowej, ze świetnym aktorem w roli głównej. I jest to świetny reportaż autora, który wraz z redakcją, w której pracował, wygrał Pulitzera. Jakby wszystko się tu zgadzało. I w tym przypadku była największa zaliczka, jaką zapłaciliśmy. I pewnie jeszcze przez długi czas będzie to największa kwota, jaką zapłacimy za pojedynczą książkę.

I co z tą książką?
MM: Jest to wtopa. Może książka się zwróci, ale no, ale nie takie były nasze oczekiwania.

To jest jednak loteria.
MM: Tak, loteria, kompletnie.
KC: Trudno nam idzie na razie z literaturą faktu. Musimy na pewno rozbudować bardziej serię „Luneta”. I pewnie zajmie nam to dwa-trzy lata.
MM: Uważam, że warto. Szczególnie że pokazujemy rzeczywiście inne strony świata.
KC: Oczywiście, wiadomo, że są świetne wydawnictwa specjalizujące się w tym gatunku, na przykład Czarne, które ma dużo dobrego reportażu. Ale staramy się wybierać takie rzeczy, które być może akurat w Czarnym by nie wyszły.

Niestety jednym z grzechów naszego rynku jest gra nie fair. Stawiacie na Kempowskiego, wypromujecie nazwisko w Polsce. I ktoś go może podkupić.
KC: Wiem, że ktoś nam chce podkupić Juana José Saera, którego wydajemy jesienią. Jestem wściekły, ale nie sądzę, żebyśmy do tego dopuścili. Natomiast oczywiście bardziej symptomatycznym przykładem jest Jon Fosse. Gdy dostał Nobla, to zaraz nasz agent, z którym blisko współpracujemy i się lubimy, jest świetnym agentem – to Piotrek Wawrzeńczyk z Book/labu – powiedział nam, że jest taka sytuacja, że ktoś chce go podkupić. Ale my wtedy byliśmy w dobrej pozycji, ponieważ wcześniej kupiliśmy więcej Jona Fossego. Natomiast gdybyśmy mieli samą „Septologię”, to jestem przekonany, że byśmy nie utrzymali tego autora, bo ktoś rzuciłby pięciocyfrową kwotę. Kilkadziesiąt tysięcy euro, co dla nas jest nieosiągalne.

A jak trafił do was Martín Caparrós, bo widziałam go w zapowiedziach? Dotychczas wydawało go Wydawnictwo Literackie.
MM: Wydaje, ale oni nie byli zainteresowani jego prozą. Wyłącznie reportażami, więc nie było kosy!
KC: Nie było żadnego problemu, to nie była rywalizacja.
MM: Zostali najpierw zapytani, czy chcą wydać jego prozę, bo mają pierwszeństwo jako jego stały wydawca, i stwierdzili, że nie, więc wtedy my się witamy i wchodzimy. I tego samego oczekujemy od innych wydawców. Ale też była sytuacja, że odezwało się jakieś wydawnictwo z zapytaniem, czy będziemy wydawać poezję Fossego. Odpowiedziałem, że nie, śmiało bierzcie, jeśli chcecie. Nie mamy z tym najmniejszego problemu, jeśli ktoś uprzejmie pyta. On jeszcze napisał książki dla dzieci, których nie zamierzamy wydawać. Dramaty są jeszcze brane przez nas pod rozwagę.
Ale kto byłby na tyle szalony, żeby podkupić nam Kempowskiego?!

Jaki był efekt Nobla? Ile już „Septologii” sprzedaliście?
MM: 20 000 egzemplarzy. Nie wiem, czy to dużo, czy mało. Dla nas dużo, ale też mało. Bo biorąc pod uwagę, jak bardzo byliśmy gnieceni przez dystrybutorów, żeby już, natychmiast dać tu 5000, tu 10 000, to spodziewaliśmy się, że może być trochę lepiej ze sprzedażą. Ale mieliśmy też na uwadze fakt, że jest to bardzo trudna literatura i to nie jest taki efekt Nobla, jak w przypadku Olgi Tokarczuk, gdzie zadziałała duma narodowa i stano w kolejkach po książki. A do tego ona była lubianą pisarką jeszcze przed Noblem. W ogóle to się wszystko zgadzało jeszcze bardziej niż u nas, dużo bardziej. Aż do Nobla nie było ani jednej recenzji w prasie/mediach. Jedna jedyna rzecz to wywiad, który zrobił Michał Nogaś dla „Książek”, również przewidując w nim Nobla.
KC: To też pokazuje mniej więcej, w którym miejscu jesteśmy od strony promocyjnej.
To jest bardzo trudny aspekt, bo jest mało mediów. Robimy, co możemy, żeby nasze książki były widoczne. To, co mi przeszkadzało, gdy pracowałem wcześniej w wydawnictwach, to to, że książki przepadają, że nie są widoczne. Albo są widoczne, ale nie ma ich w księgarniach. A nam się to udaje, że są widoczne. I że można je bez trudu kupić.
MM: Liczyłem, że sprzedamy więcej Fossego, ale myślę, że sprzedamy z grubsza tyle, ile wydrukowaliśmy. A wydrukowaliśmy 38 000, jeśli chcesz dokładnie wiedzieć.

Czyli jesteście za połową…
MM: Tak, w lutym ukaże się następny Fosse, potem na jesieni kolejna „Septologia”. Czas licencji jest jeszcze długi, więc liczę, że to po prostu zejdzie.
Mamy wokół siebie społeczność, a to jest nie do przecenienia. Widzimy, że są takie osoby, które po prostu nas bardzo lubią. Tak bardzo, że kupują praktycznie wszystkie nasze książki.

W ciemno!
KC: Kibicują nam i to jest super. W podkaście Dwutygodnika powiedziano, że z Nobla dla Fossego cieszono się, przynajmniej w naszej bańce, jakby dostał go Polak.
MM: Naszą komunikację prowadzimy profesjonalnie, ale przeważnie nieprofesjonalnie…
I robiliśmy sobie jaja, że będzie ten Nobel dla nas. Krzysiu postawił u bukmachera na Nobla. I śmialiśmy się, że Nobel będzie nasz. Skąd mogliśmy wiedzieć?! Wiadomo, że to jest ruletka, ale… trafiliśmy i jakby te nasze żarty stały się rzeczywistością i to chyba tak ludzi strasznie ucieszyło. Jednak mamy trochę inny styl komunikacji, wracając do fachowego określenia, niż inne wydawnictwa i wydaje mi się, że jesteśmy w tym w miarę naturalni. Bo też nie próbujemy robić nic na siłę.
KC: Właściwie mogę powiedzieć, że do września to był głównie stres. Zwłaszcza dla Michała, bo on pracuje w ArtRage’u na pełny etat. Ale staramy się bawić tym, że prowadzimy wydawnictwo, sprawia to mi i Michałowi mega frajdę. Praktycznie codziennie. A to ktoś napisze coś o naszej książce, a to widzimy, że w naszym e-sklepie coś się sprzedaje… Jest dużo takich dopaminowych strzałów, które dostajemy codziennie, i to jest świetne!
Ale to też czysta frajda, jeśli chodzi o szukanie pisarzy, rozmawianie z ludźmi, promowanie tych książek, starania, żeby żadna z nich nie przepadła. Mam taką małą ambicję, żeby Polacy czytali fajniejsze książki.
MM: A ja, żeby trafił się nam jakiś Booker na przykład. Ale tak jak było z Noblem, czyli Booker przyszedłby już po wydaniu książki przez nas. Bo autorów z Bookerami już mamy.
KC: Ale też nominowanych do tej nagrody, jak „Po słońcu” Jonasa Eiki. Maciek Bobula znalazł nam ten tytuł i polecił, a my mu zaufaliśmy, bo ten pisarz jest wielką nadzieją europejskiej literatury.
A wracając do literatury polskiej, to chcielibyśmy, żeby nasi pisarze zyskiwali rozpoznawalność. Mam nadzieję i uważam, że Ola Tarnowska zasługuje w tym roku przynajmniej na Nagrodę Conrada. Na główną nagrodę, nie na nominację, bo nie było lepszego debiutu w zeszłym roku.
Prestiżowo to jest fajne, ale też super satysfakcja, że ktoś, kto jest nam bliski, ktoś, kogo wydaliśmy, jest doceniony.
MM: Powiedzmy sobie szczerze, jest konsensus krytyczny wobec „Wniebogłosu”, że to jest świetny debiut. Chyba w większości podsumowań polskiej prozy w tym roku, nie tylko debiutanckiej, pojawia się właśnie „Wniebogłos”. I co? I sprzedaliśmy go 700 egzemplarzy w papierze. Z e-bookiem pewnie będzie z 1000. Wydrukowaliśmy w ogóle tylko 1000, bo wiemy, jak ciężko jest sprzedać debiutantkę czy debiutanta w Polsce. W sensie polskiego. I o ile się orientuję, to nominacje do tych nagród niespecjalnie podnoszą sprzedaż. Zrobimy na pewno dodruk, bo niewiele zostało w magazynie.
KC: No widzisz, takie są realia. Jest to według wielu osób debiut roku i nie dobiliśmy jeszcze do 1000 sprzedanych egzemplarzy.

Smutne, naprawdę. A jaki jest udział wersji elektronicznych w całkowitej sprzedaży?
MM: Bardzo różny. Pod tym względem mamy dość niesamowitą sytuację, ponieważ bardzo często ten udział to jest od 30 do 50 procent. I na pewno nie mamy tego, co w przypadku papieru. To znaczy ogólnej sprzedaży. Ale są przypadki, jak na przykład Linn Strømsborg, gdzie z dwiema jej książkami przekroczyliśmy 7000 sprzedanych egz. Łącznie, z czego 4000 to są e-booki. I audiobooki.
Reszta książek potrafi zrobić połowę tego, co papier. Więc całkiem fajnie. To zależy bardzo od tytułu. Na przykład „Cymelie” nie idą tak dobrze w e-formie, chyba dlatego, że mają elegancką oprawę i świetnie wyglądają na żywo. Bywa też tak, że ktoś czytał e-booka i stwierdzi, że to tak super książka, jest ładnie wydana, więc kupuje sobie papier.

Ale z czego wynika ta popularność e-wersji?
MM: Możemy śmiało powiedzieć, że jest w tym m.in. siła Legimi. Na przykład „Nigdy, nigdy, nigdy” prawie przez rok trzymało się na top 5 na Legimi. I tam bardzo, bardzo dużo sprzedaliśmy.
Teraz, kiedy nie ma Kempowskiego w papierze, widzę od razu wzrost sprzedaży e-booków. Nie są to może jakieś wielkie liczby, ale sprzedaż dalej idzie. Dobrym przykładem będzie tutaj Fosse, który był niedostępny przez te 2-3 tygodnie, bo się wyczerpał. I efekt jest taki, że mamy te 20 000 sprzedanych książek papierowych i niecałe 3000 e-booków. I to jest całkiem dobra proporcja de facto. Tak mi się wydaje.

A jak wam się układa współpraca z księgarzami? Myślę o niezależnych, kameralnych księgarniach.
MM: Nasze książki są w najważniejszych firmach dystrybucyjnych, ale z kilkoma księgarzami mamy przyjacielskie stosunki. Organizujemy u nich spotkania autorskie, dostają przedpremierowo książki – staramy się ich wspierać, bo wiemy, jak bardzo istotni są księgarze niezależni.
KC: Pisałem na Facebooku jakiś czas temu o tym i się powtórzę: my nigdy nie będziemy się super sprzedawać w Empiku, bo Empik nigdy od nas nie weźmie tyle książek, żeby się super sprzedało. Może czasem, gdy mamy Nobla, no ale kiedy to znów będzie… Empik nigdy nie zrobi nam dobrej ekspozycji, bo nie będzie nas na nią stać. A niezależni księgarze właśnie to robią – polecają nasze książki. Mam świadomość, że sytuacja księgarni jest może nawet gorsza niż nasza. Albo podobna. No po prostu dość kiepska. I świetnie, że one jeszcze istnieją i byłoby dobrze, gdyby istniały jak najdłużej. My staramy się je wspierać.
MM: Dla nas to jeden z ważniejszych kanałów sprzedaży, ale z drugiej strony są to też świetni ludzie, z którymi super się pracuje, można pogadać o książkach, ci ludzie cenią naszą robotę. Dystrybutor nie ceni naszej roboty, Empik też nie. To są tak duże firmy, że trudno mówić o jakichś emocjach w ich wypadku.
KC: Czasem lądujemy w topce sprzedaży księgarni niezależnych. Jessica Au tam była. Nigdzie indziej nie była tak wysoko. Dzięki księgarzom trafiamy do ludzi, których takie książki zainteresują. Natomiast wiadomo, że dla molochów zawsze będziemy jakąś tam przystawką, jednym z iks wydawnictw, które są mało istotne, bo nie zarabiają na nich pieniędzy. Narzekamy na dystrybutorów często, ale trudno nie narzekać przy takich rabatach, marżach. To jest dość trudna sytuacja, bo wkładasz w coś swoją pracę, wiedzę i połowę dochodu zgarnia ktoś inny, kto rozwozi czy tam rozsyła książki po księgarniach i po swoich punktach. To jest trochę smutne.

Współpraca bezpośrednia z księgarzami wymaga jednak dodatkowej pracy, czasu. Czy w ArtRage’u jest w ogóle dział dystrybucji?
KC: Ale wiesz, nas jest ogólnie szóstka. A tak naprawdę Michał robi to wszystko, bo jako jedyny zajmuje się tylko wydawnictwem. Tworzymy jedno z najlepszych wydawnictw niszowych w Polsce. Tak, nie waham się tego powiedzieć. Wydajemy wspaniałą literaturę, natomiast nie znajdziesz kontaktu do dystrybucji na naszej stronie. Bo realnie jakby zliczyć nasze etaty, to będzie tego może leciutko ponad trzy. Michał na stałe, Ewelina w promocji właściwie też na stałe, a reszta z nas to tak między pół a ćwiartką.

A kto odpowiada za platformę Artrage.pl?
KC: Też Michał. Ja czasem coś wymyślam, albo jakąś topkę, albo że warto zrobić coś książką miesiąca, ale mój wkład w platformę jest rzędu 2 proc. pracy Michała, maksimum.
To jest wielkie wydawnictwo jednej osoby, czasem żartujemy, w sensie jednej zatrudnionej. Takie są realia. Fajnie by było, gdybyśmy kiedyś pracowali wszyscy razem, może nawet nie tyle na etatach, co w takim pełnym wymiarze, bo łatwiej by nam było to robić. Ale książki są przypilnowane zawsze. Błędy mogą się zdarzyć, bo nawet najlepszy redaktor, najlepszy tłumacz je popełnia, wszyscy jesteśmy ludźmi i popełniamy błędy. Ale myślę, że mamy lepszą redakcję, lepsze korekty niż 99 proc. publikacji w Polsce.
MM: Nie oszczędzamy na niczym, staramy się płacić godnie.
KC: Myślę, że mamy dobre stawki. I nie popędzamy tłumaczy. Pytano nas po Noblu, kiedy wydajemy nowego Fossego, czy przyspieszymy. A my wydajemy go tak, jak mieliśmy wydawać. W sensie nie zmienialiśmy planu wydawniczego. I zasadniczo bardzo rzadko mamy książki robione na ostatnią chwilę.
Uważam, że trzeba ludziom dobrze płacić, bo wtedy wszyscy są zadowoleni. To buduje jakiś wzajemny szacunek. Wiem, że w tej branży bywają różne sytuacje, ale ja nie chciałbym, żeby moi koledzy mieli o mnie złe zdanie. Sam negocjowałem i tłumaczyłem za bardzo różne stawki. I do dzisiaj pamiętam niektórym wydawnictwom, że mi płaciły słabo.

Nie ma was w żadnej organizacji branżowej…
KC: Wiemy, że te organizacje po prostu nic nie zwojują. W sensie nie mamy nadziei na to, że jakaś tam sekcja małych wydawców w organizacji, w której zasiadają wielcy wydawcy i dystrybutorzy, coś zmieni. Nie mam złudzeń. Ale przyznam, że chcieliśmy robić nową organizację, patrząc na takie instytucje jak Stowarzyszenie Tłumaczy Literatury, które wywalczyło lepsze stawki, stworzyło umowę modelową. Lepiej jak jest więcej instytucji, niż jak jest mniej, ale z tego, co obserwuję od lat, to wydaje mi się, że tylko te nowsze organizacje realnie działają.

I co z tą nową organizacją?
KC: Spotkaliśmy się z pewnym zainteresowaniem, ale potem spotkaliśmy się z pewnym oporem, bo okazało się, że większość wydawców chce spróbować podejmować działania w ramach PIK-u. My uważamy, że to nie ma sensu, że i tak się nic nie zmieni. Ale będziemy próbowali zmieniać rzeczywistość branżową oddolnie.

Ale sami niewiele zrobicie, warto mieć poparcie środowiska.
KC: Zobaczymy. Jak będziemy mieli poparcie polityczne i dobrze wymyślony projekt, a myślę, że będziemy mieli, to znajdziemy poparcie środowiska.
MM: Jestem ciekaw nowego Porozumienia Wydawców Książek – Związku Pracodawców. Tam są duże wydawnictwa i jakby najwyraźniej postanowiły zrobić coś poza PIK-iem.
KC: Wiadomo, że w PIK-u są wzajemnie wykluczające się interesy, jest po prostu za dużo grup interesów. Wydawcy mają jeden interes, dystrybutorzy mają drugi, księgarze mają pewnie trzeci i ciężko jest to wszystko ze sobą pogodzić. To jest bardzo proste. Jak masz wszystkich reprezentować, to nie reprezentujesz nikogo.

Opowiadacie się za ustawą o jednolitej cenie książki?
MM: Nie jestem przeciwko ustawie. Ale jestem przeciwko ustawie o jednolitej cenie w tej formie, w której ona została zaproponowana. Ustawa ustawie nierówna. Można skompromitować ideę jednolitej ceny książki, tak jak można skompromitować każdą ideę, proponując szkodliwy projekt. Tudzież ustawę nienaprawiającą tego, na czym zależy na przykład wydawcom. Uważam, że ustawa regulująca rynek książki by się przydała. Tylko nie w tej formie. Nie po to, żeby robić pod górkę ludziom, tylko po to, żeby naprawić dysfunkcyjny rynek, na którym są oligopole.
KC: Jesteśmy trochę jakimś takim wykoślawionym amerykańskim kapitalizmem. W czymś takim żyjemy. Natomiast wydaje mi się, że jakby dobrze zrobić taką ustawę i dobrze wytłumaczyć ludziom, dlaczego ona jest korzystna i dla kogo… Niestety ustawa w tym kształcie promuje dużych graczy.
Obecny kształt branży jest taki, jak powiedział Michał, że rządzą oligopole. Jest kilka konglomeratów. I one robią de facto, co chcą. I mamy wojnę cenową, która jest kompletnie bez sensu. Prowadziłem niedawno zajęcia ze studentami i pokazywałem im, jak wyglądają ceny na dwóch przykładach: Empiku i Bonito. Pokazałem im wojnę cenową na żywo. Jak to wygląda i po co to jest. I jaki to ma sens z perspektywy klienta, czytelnika.
MM: Inna rzecz. Czy książki mogłyby być tańsze, nie wiem. Ale mogłyby mieć wszędzie mniej więcej te same ceny. To byłoby chyba bardziej w porządku wobec ludzi, którzy wkładają w nie pracę. I samych klientów. Którzy oczekują, że będziemy kontynuować pracę i dlatego kupują nasze książki. Wiemy, że obecnie cena okładkowa jest picem, ponieważ praktycznie nikt nie sprzedaje po cenie okładkowej. Ona jest po to, by była zawyżana. Bo musimy znaczną jej część oddać innym. Cena okładkowa jest istotna dla wydawcy o tyle, że płaci od niej tantiemy. Więc my płacimy tantiemy nie od dochodu, co byłoby w porządku, ale płacimy tantiemy od fikcyjnej kwoty, której nikt nigdy nam nie płaci. I bardzo się cieszymy, że są czytelnicy, którzy kupują książki bezpośrednio u nas.
Ale gdybyśmy się wycofali z dystrybucji, z tych dużych sieci, to byśmy się nie utrzymali.

Ile książek wydacie w tym roku?
34.

Niemal co dwa tygodnie nowa książka…
KC: Niby chcemy zwolnić, ale czasem nie. Zobaczymy, jak jesteśmy w stanie poradzić sobie z taką liczbą książek, jak możemy zadbać o to, żeby nie przepadły. Trochę szkoda by było wypuścić o trzy książki za dużo, które nie znalazłyby odbiorców, nie doczekałyby się recenzji. Jak ma się dobre książki, ale takie naprawdę dobre, nie że bezbolesna literatura środka, to się chce, żeby były czytane, żeby ktoś się tymi autorami realnie zainteresował.
MM: Mam taki bon mot podsumowujący wypowiedź Krzyśka: nie wydałem tych książek, żeby były kupowane, tylko żeby były doceniane.

Ładna puenta!
KC: No ale wiadomo, że też chcemy, żeby nasze książki się sprzedały!

(s. 6-10)

Autor: Rozmawiała Ewa Tenderenda-Ożóg