„Nie byłoby Boba, nie byłoby Media Rodziny” – tymi słowami zwróciłem się w styczniu tego roku do obecnego na jubileuszu 50-lecia mojej pracy zawodowej pana Roberta Gamble’a. Bynajmniej nie miałem na myśli tylko wydawnictwa jako instytucji, dla Boba o wiele ważniejsze było to, co jest w wydawnictwie, po jakiej podąża ono drodze. Czyli, krótko mówiąc, wydawane książki. * Pewnego dnia, a był to rok 1991, drugi rok po upadku PRL-u, zawitał do Wydawnictwa Poznańskiego, w którym pracowałem, Amerykanin Robert Gamble z misją wydania książki Adele Faber i Elanie Mazlish „How to talk so kids will listen, and listen so kids will talk” („Jak mówić, żeby dzieci nas słuchały. Jak słuchać, żeby dzieci do nas mówiły”). Świadomie piszę, „zawitał z misją”, a nie – jak zwykło się mówić – przyszedł z propozycją albo z ofertą. Bo to była misja. Ta książka pomogła jemu w zachowaniu dobrych relacji z synem i on, Robert Gamble, wierzy głęboko, że pomoże również wielu polskim rodzinom. Może to był przypadek, a może ten moment, kiedy – jak mówią niektórzy – Pan Bóg chce być anonimowy, a może jak jeszcze ciekawiej definiował takie chwile sam Bob: „God writes the scenerio” (Pan Bóg reżyseruje). Trafił do mnie, bo tak mu podpowiedział Lech Jęczmyk, wybitny tłumacz literatury rosyjskiej i angielskiej. Znaliśmy się z Lechem od dawna, w ostatnich latach PRL-u szczególnie bliskie było nam marzenie o jego upadku. Kiedy pojawił się Bob, to marzenie stało się już faktem, ale faktem dla mnie coraz bardziej oczywistym było też widmo zbliżającego się bankructwa Wydawnictwa Poznańskiego. Chciałem ten moment jak najbardziej oddalić, również z myślą o swojej zawodowej przyszłości. Misja Boba wydała mi się jak najbardziej na czasie, tym bardziej że z jego ust padła deklaracja, że on pokryje koszty zakupu licencji. A była to w owych latach deklaracja bezcenna. Zdobycie tak zwanych dewiz na zakup praw autorskich graniczyło z cudem. Po paru tygodniach podpisaliśmy umowę na wydanie książki w języku polskim i na tym, niestety, się skończyło. Zabrakło już pieniędzy na jej przekład, prace redakcyjne i na druk nakładu. Koniec. Wydawnictwo Poznańskie mogło już tylko dryfować. * Jednak moje spotkania z Bobem stawały się coraz częstsze. Nasze rozmowy z natury rzeczy dotyczyły przede wszystkim książek. Dowiedziałem się, że to on „sprowadził” do Polski Kurta Vonneguta i jego słynny bestseller „Rzeźnia numer pięć”, a także Josepha Hellera „Paragraf 22”, obie powieści przełożył na polski właśnie Lech Jęczmyk. Że to on, Bob, pomagał polskim dysydentom w stawianiu pierwszych kroków na amerykańskiej ziemi, m.in. Stanisławowi Barańczakowi czy Wojtkowi Wołyńskiemu. * Bob na Uniwersytecie Harvarda studiował anglistykę, pracę końcową pisał z twórczości Kiplinga, autora m.in. „Księgi dżungli”. Słuchał też wykładów i wielokrotnie rozmawiał z wybitnym polskim slawistą profesorem Wiktorem Weintraubem. To jemu być może zawdzięcza nie tylko rozwiązywanie łamigłówek językowych, ale także cel swojego pierwszego wyjazdu na egzotyczne wakacje za „żelazną kurtyną”. Była nim Polska. W 1958 roku, dwa lata po Poznańskim Czerwcu, wraz z grupą amerykańskich studentów z organizacji The Experiment in International Living, która stawiała sobie za cel budowanie mostów między narodami, przyjechał do Warszawy i zamieszkał u Lecha Jęczmyka. Stąd – jak sam wspomina – „jeździłem do Giżycka, Zakopanego, Poznania. W Poznaniu zostałem aresztowany i zatrzymany na 1,5 godziny za to, że ośmieliłem się sfotografować siedzibę Urzędu Bezpieczeństwa”. Wyjazd do Giżycka i Zakopanego był niewątpliwie czystą turystyką, ale wybór Poznania, który jeszcze w tym czasie lizał rany po krwawo stłumionym powstaniu, a na dodatek fotografowanie znienawidzonego przez poznaniaków Urzędu Bezpieczeństwa, to była decyzja ideowa. Młody student wiedział już dużo o Polsce, echa Poznańskiego Czerwca dotarły do niego w pełnym brzmieniu. Nie dziwi zatem decyzja, jaką podjął po 34 latach, by tu zamieszkać i rozwinąć skrzydła. Zanim jednak do tego doszło, przyjechał raz jeszcze z tą samą organizacją tym razem do Krakowa, tam poznał swoją przyszłą żonę, wrócił do Stanów, gdzie urodził im się syn Dominik, jednak – jak mówi – „małżeństwo nie przetrwało, jesteśmy po rozwodzie”. Przyjazd do Poznania był, jak wspomniałem wyżej, świadomym wyborem ideowym Roberta Gamble’a. Świadczy o tym jeszcze dobitniej fakt, że na siedzibę swojego ukochanego Radia Obywatelskiego wybrał pomieszczenia w Zakładach Cegielskiego. To tam po raz pierwszy w PRL-u robotnicy upomnieli się o prawo do wolności i chleba. To tam pod główną bramą fabryki 28 czerwca każdego roku o godzinie 6 rano meldował się, by oddać im hołd. Pierwszą książką, której wydanie zlecił Bob w Polsce, jeszcze zanim założył własne wydawnictwo, była praca popularnonaukowa Lawrence’a Goodwyna „Jak to zrobiliście? Powstanie Solidarności w Polsce”, którą opublikował KAW. Jeden z głównych rozdziałów tej książki dotyczy właśnie Poznańskiego Czerwca i buntu poznańskich robotników w 1956 roku. Miałem z tą książką dość niecodzienne przeżycia, ponieważ Bob wpadł na pomysł, by przesłać ją każdej wymienionej w niej osobie. Nie pamiętam, ile nazwisk zawierał indeks (może 500?), ale pamiętam, że był tam Gierek, Jaruzelski, Kania, Szydlak, Gorbaczow, Reagan itd. Nie zawsze udawało mi się znaleźć pełny adres, wtedy na kopercie pisałem tylko nazwisko, instytucję i kraj. Na przykład: „Michaił Gorbaczow, KPZR, ZSRR”. Jakże byłem podekscytowany, kiedy w towarzyszącym przesyłce liście pisałem, że „mam przyjemność”… itd. Jeśli dobrze pamiętam, otrzymaliśmy bodaj tylko jedno podziękowanie! I jeszcze jeden fakt, bynajmniej nieprzypadkowy, tak sądzę. Lektura książki Lawrence’a Goodwyna wywołała u Boba wielki podziw dla postawy przywódcy strajku robotników w Zakładach Cegielskiego – Stanisława Matyi. Na początku lat dziewięćdziesiątych, tuż po założeniu Radia Obywatelskiego – wtedy Stanisław Matyja już nie żył – pan Robert spotkał jego syna, Waldemara, wówczas tramwajarza, motorniczego. Nie minęło wiele czasu, a między nimi wywiązała się wielka przyjaźń, tak wielka, że kiedy do Poznania zjechało się całe rodzeństwo Boba, by zobaczyć, co robi ich najmłodszy brat, ten wsadził ich do jednowagonowego tramwaju i poprosił Waldka, aby poobwoził krewnych po ulicach Poznania. Ubolewał tylko nad jednym, że na ulicy Kochanowskiego, gdzie mieścił się budynek Urzędu Bezpieczeństwa, nie ma szyn tramwajowych. Spotkanie Boba z Waldkiem Matyją miało jeszcze tę jakże ważną konsekwencję, że od tej pory zaczęła coraz bardziej zacieśniać się ich wzajemna przyjaźń. Waldek stał się najbardziej troskliwym opiekunem Boba w ostatnich kilku latach. I tak było do samego końca. * „Jestem bostończykiem szkocko-irlandzkiego pochodzenia” – tak zwykł przedstawiać się pan Robert. Urodził się w 1938 roku w Filadelfii. Jego pradziadek James Gamble przybył do Stanów z Irlandii w 1819 roku. Tam razem ze swoim kolegą Procterem założyli firmę Procter & Gamble, która po kilkudziesięciu latach stała się jednym z największych producentów w Stanach środków czyszczących. Dziadek firmę jeszcze bardziej rozwinął, ale ojciec – Clarence James Gamble – zamiast biznesu wybrał medycynę. Ożenił się z Sarą, która zajmowała się domem, a on sam …