Wtorek, 30 kwietnia 2013
Rynek książki a sprawa polska
CzasopismoBiblioteka Analiz
Tekst pochodzi z numeru353

Jedną z najbardziej irytujących rzeczy, które w Polsce mają miejsce, jest ciągłe poszukiwanie „trzeciej drogi”, najczęściej nieistniejącej. Chcemy być mądrzejsi od mądrych, a doprawdy warto wykorzystać dobre (i tylko dobre) doświadczenia krajów, które poradziły sobie z jakimś problemem, zamiast wyważać otwarte drzwi. Chcemy eksperymentować tam, gdzie inne kraje zakończyły już eksperymentowanie i zastosowały optymalne rozwiązania. Trochę jak z dziećmi, które koniecznie muszą się same poparzyć, my też musimy dojść na skraj przepaści, aby zająć się rzetelnie sprawą stanowiącą realny problem.

Legislacja = wyższe czytelnictwo

Tak też dzieje się z rynkiem książki. Ponad dziesięć lat temu rozpoczęto dyskusję na temat jego porządkowania. Dyskusja dość brutalnie przerwana przez ówczesne władze Polskiej Izby Książki z udziałem, proszę wybaczyć, „obrońców wolnego rynku”. Zachowaliśmy się jak typowi neofici, obrońcy czegoś, czego dopiero zaczynaliśmy się uczyć, krytykując przy tym rozwiązania zastosowane w krajach, które od dziesięcioleci miały do czynienia z gospodarką wolnorynkową. Znowu byliśmy mądrzejsi od znacznie bardziej doświadczonych. W efekcie mamy brak elementarnego porządku i jakichkolwiek zasad funkcjonowania rynku, brak ustawy czy też umowy branżowej. Mamy za to monopolistyczne działania kilku podmiotów dominujących na rynku. Podmiotów, które dyktują nam bardzo trudne do zaakceptowania warunki.

Twarde liczby z wielu krajów wskazują na efekty takiej sytuacji. W Niemczech, Francji i, o dziwo, w Czechach przeciętny obywatel kupuje rocznie od 12 do 20 książek. W Polsce, według dostępnych opracowań, to niewiele ponad… jedna książka rocznie. Różnica dramatyczna. Wniosek: w krajach, gdzie wprowadzono ustawę o książce, czytelnictwo wzrosło.

Czego pragną wydawcy?

W naszym środowisku od wielu lat trwa ożywiona dyskusja na temat tego, jak powinien wyglądać rynek książki. Ze smutkiem przyznaję, że jest ona mało efektywna i nie jesteśmy w stanie uzgodnić pola wspólnych interesów, a przecież jest ono niemałe. Postawiłbym tezę, a większość uczestników naszego rynku zapewne zgodziłaby się z nią, że chcielibyśmy, aby wszyscy czytelnicy mieli łatwy dostęp do książki, aby istniało dużo profesjonalnych, skomputeryzowanych, dochodowych dysponujących ciekawą ofertą księgarń. Zapewne chcielibyśmy także, aby istnieli silni ekonomicznie dystrybutorzy z dużą znajomością rynku, mogący nam podpowiadać decyzje wydawnicze, jak i sugerować wielkość nakładów. Nie mielibyśmy też nic przeciw istnieniu silnych, wiarygodnych pod każdym względem sieci księgarskich, a jednocześnie rzetelnie rozliczających się partnerów biznesowych. Zapewne podobałoby się nam, gdyby o książkach było więcej w mediach.

Czego nie chcielibyśmy? Na pewno tego, aby nas oszukiwano. Nie lubimy, kiedy po sprzedaży naszych książek to nie my, a inni obracają naszymi pieniędzmi. Nie sądzę, aby ktoś cieszył się, gdy za samo wstawienie naszych książek na półkę „partner” oczekuje zapłaty idącej w tysiące złotych. Chyba też nie za bardzo lubimy aroganckich dystrybutorów. Nie lubimy też tych dziennikarzy, którzy za zrecenzowanie książki oczekują korzyści majątkowych. Na końcu nie lubimy monopolistycznych zapędów części uczestników rynku.

Spróbujmy zdiagnozować stan istniejący. Nie ulega wątpliwości, że najdelikatniej mówiąc, mamy do czynienia z nieuporządkowanym rynkiem, gdzie nie ma ustalonych zasad, a te które istnieją, nie są respektowane. O etyce czy dobrych obyczajach jest bardzo trudno mówić. Ekonomiczna sytuacja wielu podmiotów jest zła. Maleje liczba księgarń, tym samym również dostępność książek. Najwięksi dyktują czasami brutalne warunki wielu wydawcom, mając świadomość, że praktycznie mogą zrezygnować ze współpracy z każdym pojedynczym wydawcą bez szkody dla swoich obrotów. Wydawcy zaś nie są w stanie zjednoczyć się w walce o uporządkowanie tego rynku. Nieśmiałe próby wspólnego występowania wobec silnych graczy na rynku kończyły się przegraną, na ogół w wyniku braku wzajemnej lojalności.

Smutnym przykładem efektów tej sytuacji, jest zgłoszenie upadłości wydawnictwa Słowo/obraz terytoria. Osobiście uważam oficynę stworzoną przez Stasia Rośka i jego siostrę za jedno z najlepszych w Polsce. Wydawali zawsze książki nienagannie zaprojektowane, znakomicie opracowane merytorycznie i bardzo wartościowe. Znikanie z rynku tak dobrych oficyn, podnoszących poziom wydawanych książek, to poważna strata, aby nie powiedzieć zubożenie oferty. Wielkie sieci nie są w ogóle zainteresowane posiadaniem w ofercie książek trudnych, a opłacenie kosztów promocji dających jedyną szansę na znalezienie się książki w księgarniach sieciowych jest niemożliwe przy nakładach rzędu 500–2000 egzemplarzy. Smutkiem napawa też znikanie wielu księgarń, często z długą tradycją. Złudzeniem jest domniemanie, że nie zmniejsza to czytelnictwa. Internet tego nie zrekompensuje. Zakupy książek mają, bowiem często charakter impulsowy, bardzo rzadko (podręczniki) przymusowy.

Po pierwsze

Czy możemy coś zrobić dla ratowania (to nie jest przesada) rynku książki i zwiększenia zainteresowania książką? Na pewno możemy. Musimy podjąć natychmiast poważne rozmowy o wprowadzeniu ustawy o książce. Przypominam jak mantrę, że powodem wprowadzenia podobnych ustaw w wielu krajach było przeciwstawienie się dyktatowi wielkich sieci i marketów. Inicjatorami wprowadzenia tego typu ustaw z zasady byli wydawcy. To może powstrzymać upadek rynku książki, w tym wydawców oraz księgarzy i pomóc w zwiększeniu czytelnictwa. Proponuję jednocześnie, aby zrezygnować z robienia kolejnej wersji ustawy, a po prostu przepisać Ustawę Langa. Należy to zrobić we współpracy z Francją, która zawsze deklarowała chęć współpracy i dzielenia się doświadczeniami. To po pierwsze.

Po drugie…

… musimy poszukać metody dywersyfikacji kanałów dystrybucji. Widzę tylko jedną szansę – jest nią wsparcie jeszcze istniejącej sieci indywidualnych księgarń. Dajmy księgarniom, które uważamy za rokujące nadzieję, 5 proc. więcej rabatu bez warunków wstępnych. Wiemy, że jest to jedyna droga, a i tak poziom rabatu gwarantuje wydawcy zysk. Bywają wręcz sytuacje żenujące, kiedy wydawcy wykłócają się z pojedynczą księgarnią o 1 proc. rabatu, równocześnie dając wielkim sieciom kilkanaście procent więcej i o kilka miesięcy dłuższe terminy. Potem dziwią się, że księgarnia nie nadąża z płatnościami. Nie próbujmy w tej kwestii zawiązywać porozumienia, bo jak znam nasze środowisko, potrwa lata, zanim zostanie podjęta jakakolwiek decyzja. Niech taką podejmie każdy wydawca rozumiejący mechanizmy
rynkowe.

Dwa apele

Mam też dwa apele do najwyższych władz naszego kraju, które winno wystosować całe środowisko – PIK, Stowarzyszenie Księgarzy Polskich, Instytut Książki, Polskie Towarzystwo Wydawców Książek i inni sojusznicy naszych działań:

„Panie Prezydencie, Panie Premierze,

Chcemy namówić Panów do obecności na wszystkich Targach Książki  i tam, gdzie coś ważnego jest dla książki robione. Dajcie przykład wagi, jaką przywiązujecie do książki, czytelnictwa i naszego języka. Niech ten komunikat pójdzie do ludzi. Mówi się, że „światło pada od góry” i tak niewątpliwie jest. Za Wami pójdą media, za mediami informacja, wtedy też jest szansa na dobrą reakcję społeczeństwa. Tak czynią najbardziej cywilizowane kraje. Na wielu targach na świecie spotykamy nie tylko obowiązkowo ministrów kultury, ale także prezydentów, premierów, kanclerzy… To pierwszy apel, który nie wiąże się
z żadnymi kosztami ze strony państwa polskiego.

Drugi, także nieco rozpaczliwy, dotyczy faktu, że jako Państwo musimy coś uczynić dla uratowania małych księgarni w wielu miastach i miasteczkach. Gdyby Pan Prezydent wraz z Panem Premierem zechcieli wystosować apel do burmistrzów i prezydentów miast, aby spowodowali powstanie co najmniej jednej księgarni w centrum każdego miasta i miasteczka, efekty dla rynku książki byłyby bez wątpienia korzystne. To żaden koszt dla miasta, gdy przeznaczy lokal w danym mieście na księgarnię innymi słowy przetarg na taki lokal ograniczy do branży”.

To są dwie rzeczy, które można zrobić praktycznie bez kosztów. Śmiem uważać, że to bezwzględny obowiązek władz wolnej Polski, bowiem zagrożenie wtórnym analfabetyzmem to nie wymysł ludzi książki, to poważne zagrożenie. Na koniec przypomnę tylko, że zachowaliśmy tożsamość narodową między innymi, a może głównie dzięki językowi i słowu pisanemu. Zadbajmy zatem o nasz język, co wydaje się łatwiejszym, gdy uświadomimy sobie, że zdecydowana większość naszych noblistów to ludzie pióra i że właśnie poprzez książkę promocja Polski jest najlepsza i najtańsza. Obok jednak pokazywania się na świecie pokażmy, co mamy najlepszego, także naszym obywatelom. W takich działaniach widzę cień nadziei na zmianę sytuacji, której nie boję się nazwać dramatyczną.

Autor: Bogdan Szymanik