Gdzie jest Andrzej Rosner? Pyta pan o mojego starszego kuzyna czy o mnie? Pytam o pana. Siedzi przed panem, choć z lekkim opóźnieniem. Za co przeprasza. A gdzie jest w ogóle? Pyta pan teraz o osobę prywatną czy o wydawcę? A można oddzielić jedno od drugiego? Można, można. [śmiech] Tylko do pewnego stopnia wyznaję zasadę „państwo to ja”. Jak pan bowiem wie z historii, czasem to się źle kończy. Porozmawiajmy poważnie. Nigdy się jeszcze nie zdarzyło, żeby tak trudno było się do pana dodzwonić i żeby nie oddzwaniał pan po nagraniu się na automatyczną sekretarkę. Dzwonię do wydawnictwa, a pani na recepcji mówi, że być może około południa ktoś się u państwa w firmie pojawi. Przyzna pan, że może się to wydać niepokojące, a już na pewno dziwne. Pytanie „gdzie jest Andrzej Rosner” łatwo można wtedy zamienić na inne: co się dzieje z wydawnictwem? Na szczęście firma ta nie opiera się na pracy i pomysłach jednego tylko człowieka. Byłoby to dla całego zespołu co najmniej krzywdzące. Najlepszy dowód, że podarowaną panu książkę, korespondencję Zbigniewa Herberta z jego londyńskimi przyjaciółmi, Magdaleną i Zbigniewem Czajkowskimi, „przyniosła” do firmy Dorota Koman, odpowiadająca u nas za promocję. A wracając do pana pytania, odpowiedź może być dwojaka. Andrzej Rosner albo się ukrywa, albo jest tak zajęty, że nie może odebrać telefonu i nie zawsze pamięta żeby oddzwonić. A czy to normalne, żeby w nienajmniejszym w końcu wydawnictwie ktokolwiek mógł się pojawić dopiero w południe? Jeżeli nie ma akurat naszej pani sekretarz redakcji, a ostatnio faktycznie bywa w kratkę, to nasze edytorki nie zawsze są osiągalne. Panie te to właściwie jednoosobowe zespoły producenckie, odpowiedzialne za dany tytuł od początku do końca – od otrzymania maszynopisu do oddania do drukarni, a często i później, kiedy trzeba zadbać o promocję. Pracujemy w innym systemie niż większość wydawnictw, ponieważ praca tych osób nie polega na siedzeniu za biurkiem, a często na bieganiu po mieście – od autora do studia graficznego. Dementuje pan zatem ewentualne podejrzenia, że w wydawnictwie dzieje się źle. Stanowczo. I nie wskazuje na to fakt, że wśród nowości na państwa stronie internetowej wymieniana jest pozycja, która ukazała się jeszcze w maju? Chodzi o „Dwie na jednego”, zbiór wywiadów Moniki Olejnik i Agnieszki Kublik. Dla ścisłości, książka ta ukazała się na przełomie maja i czerwca. Ale zgoda – z mojej winy mieliśmy wakacyjną dziurę, na temat której więcej wolałbym nie mówić. Teraz nadrabiamy zaległości, ciężko pracując. Stąd trudnodostępność. A jeśli idzie o nowości – gdybyśmy rozmawiali kilka dni później, miałby pan pięć następnych tytułów. A dlaczego nie ma państwa danych za ubiegły rok w najnowszej edycji „Rynku książki w Polsce” Łukasza Gołębiewskiego? Nie mam pojęcia. Oczywiście, dane te nie są żadną tajemnicą. Jaki zatem mieli państwo przychód ze sprzedaży książek w roku ubiegłym? Niecały 1 mln zł. W 2004 było 3,8 mln zł, a w 2003 1,8 mln zł. Proszę pamiętać, że rok 2004 był wyjątkowy. Wyszła książka Tomasza Lisa „Co z tą Polską?”. Taki sukces trudno powtórzyć. Wydaliśmy wtedy jeszcze jedną książkę Lisa, „Nie tylko Fakty”, a także „Rzeczpospolitą dla moich wnuków” Jacka Kuronia. Trzy bestsellery. Ta ostatnia w jakim się sprzedała nakładzie? 12 tys. egz. A za ubiegły rok mieli państwo zysk? Mieliśmy. Przy ilu wydanych tytułach? Przy siedemnastu, z czego wszystkie to nowości. Wracając do „wakacyjnej dziury”, przyzna pan, że nie jest dobrze, gdy …