Nie żal panu zostawiać dobrze prosperujący interes i zajmować się działalnością społeczną? Dobrze prosperujący interes to także taki, który może się obejść bez ciągłego nadzoru ze strony właściciela. Mam nadzieję, że uda mi się znaleźć czas również na to, by wiedzieć, jak sobie radzi księgarnia. Dodam, że nie planowałem objąć funkcji prezesa Izby Księgarstwa Polskiego. Poproszono mnie jedynie, bym kandydował do jej władz. A jak potoczyło się głosowanie, sam pan widzi. „Nie chcem, ale muszem”… Nie muszę, ale chcę. Takich księgarń, jak moja, jest w Polsce nie za wiele i wydaje mi się, że innym księgarzom jestem coś winien – stąd moja chęć wsparcia ich w wysiłkach, służenia radą itp. Druga sprawa to wspólne działania na gruncie prawnym, czyli wpieranie rozwiązań legislacyjnych, które byłyby pożądane dla środowiska, bądź zapobieganie tym, które odbiłyby się na nim niekorzystnie. Długo pan prowadzi swój interes? Właścicielem księgarni jestem od ośmiu lat, wcześniej – pod nazwą Elefant – funkcjonowała ona pod moim zarządem, a jeszcze wcześniej była placówką Domu Książki. I to jest kapitał gromadzony od wielu lat, który dziś procentuje. Zmiana nazwy dokonana została mniej więcej w roku 1997 lub 1998, czyli jeszcze przed objęciem przeze mnie udziałów. Duże uznanie należy się poprzednikowi, że mając tak doskonałą lokalizację, nie przekształcił tego miejsca w jakiś inny biznes. Do kogo należy ta nieruchomość? Do grupy osób prywatnych. Do pana także? Nie. A pana nie korciło, żeby tu otworzyć sklep z towarem bardziej chodliwym niż książki? Byłbym co najmniej nierozsądny lekceważąc fakt, że ludzie od kilkudziesięciu lat wiedzą, że w to miejsce przychodzi się właśnie po nie. Takie okoliczności należy wykorzystywać, a nie z nich rezygnować. W październiku otwieram kolejną księgarnię – także w Krakowie, w miasteczku studenckim. Poradziłby pan sobie bez podręczników? Wie pan, to jest księgarnia wieloasortymentowa. Podręczniki pojawiły się w niej dopiero w roku 1997. Jestem przekonany, że i bez książek szkolnych damy sobie radę, to nie jest walka o „być albo nie być”. Inaczej rzecz się ma z kolegami z mniejszych niż Kraków miejscowości. Publicznie właściwie nikt nie chce tego powiedzieć, ale w bezpośrednich dyskusjach coraz częściej daje się słyszeć, że sprzedaż podręczników w księgarniach to anachronizm – rozwiązanie nie dość, że niewygodne, to jeszcze drogie. Funkcjonuje też i taka teoria, że prawdziwy księgarz to ten, który potrafi się utrzymać i bez książek szkolnych. A jeśli nie daje sobie rady, to trudno. Taki darwinizm wydawniczo-księgarski… Prawie każda księgarnia opiera się dzisiaj na dwóch nogach – podręcznikowej i tzw. kolorówkowej. Stoję na stanowisku, że gdyby ta druga była nogą „zdrową”, nie trzeba by było za wszelką cenę walczyć o tę pierwszą. Natomiast określenie „prawdziwy księgarz” o tyle uważam za niefortunne, że wielu właśnie tych prawdziwych przystąpiło do społecznego ruchu „podręcznikowego”, bez którego nie byłoby ani Izby Księgarstwa Polskiego, ani Izby Księgarzy Niezależnych. Oni są niezależni, a pan zależny? Problemem dzisiejszego księgarstwa jest jego straszliwe rozdrobnienie. Źle się również stało, że część kolegów pojęcie niezależności podniosła do rangi dogmatu, źle je rozumiejąc. Bo co to znaczy być niezależnym? Nie być wrażliwym na działanie otoczenia. A kto dziś może to o sobie powiedzieć? Właściwie nikt nie jest niezależny. Przykładem, dzięki któremu widać to jak na dłoni, jest problem podręczników. Okazuje się, że ci niezależni są od nich zależni, bo jedna decyzja ministra – nawet nie w formie aktu prawnego, tylko umowy społecznej – może spowodować, że książki szkolne znikną z księgarń. Winą księgarzy jest zamknięcie się przez lata w kokonie oddzielającym ich od realiów rynkowych. W efekcie tzw. księgarstwo niezależne nie jest partnerem dla wydawców i z trudem udaje mu się konkurować z sieciami takimi jak Matras i Empik, a bywa że rywalizację tę sromotnie przegrywa. Widać to, kiedy wydawnictwa podpisują umowy na czasową sprzedaż wybranych tytułów, często kreowanych na bestsellery, z jedną tylko siecią. Skutki handlowe takich decyzji są niekiedy katastrofalne. Sami sobie jesteśmy winni. Ma pan na to jakąś receptę? Jedyne rozwiązanie to konsolidacja na poziomie handlowym, promocyjnym i elektronicznej wymianie danych. Księgarnie prawnie niezależne na płaszczyźnie marketingowej muszą się zachowywać jak sieć. Wykorzystując w ten sposób siłę pozytywnego nacisku wspomnianym praktykom moglibyśmy zapobiec. Co ważne, wydawcy mogliby się z takiego rozwoju wypadków nawet ucieszyć, coraz bardziej bowiem widoczne jest „duszenie” ich przez sieci, które stawiają wyższe wymagania. Jeżeli dla Matrasa i Empiku nie ma na rynku konkurencji, to co im pozostaje? Dziś księgarze powinni stworzyć z wydawcami model biznesowy korzystny dla obu stron. Mówi pan o porozumieniach branżowych, których zwolennikiem jest Piotr Marciszuk? Ja też jestem ich zwolennikiem. I one nie są pana zdaniem krępujące? Wie pan, tutaj znowu dochodzimy do dylematu – niezależność czy regulacja. Cechą takich porozumień jest, jak rozumiem, dobrowolność przystępowania do nich. Dzięki temu można jednak wypracować modele współpracy zarówno w segmencie „kolorówki” jak i książki szkolnej. Rozumiem, że jako szef Izby będzie pan dążył do zawierania ich między księgarzami a wydawcami. Ale tylko tymi, którzy zrzeszeni są w Izbie. Firmy zrzeszone w IKP generują 200 mln zł obrotu. Gromadzimy 350 punktów sprzedaży, co w sensie ilościowym …