W poprzednim numerze Biblioteki Analiz pisałem o książkach dostarczanych abonamentowo na urządzenie zwane e-czytnikiem, które będzie dostępne za złotówkę. Moim zdaniem, w błyskawicznym tempie zrewolucjonizuje ono rynek książki. Żeby jednak sprzedawać książki na ów czytnik, trzeba najpierw te książki mieć. Gdyby było to takie proste, pewnie już dawno Sony Ericsson czy Nokia wypuściłyby na rynek telefonczytnik, a operatorzy wprowadziliby eksiążki do oferty. Proste to bynajmniej nie jest! Dlaczego? Bo ktoś zarządza prawami autorskimi. A ten ktoś to nie są dwie czy trzy organizacje zbiorowego zarządzania, ale dziesiątki tysięcy osób fizycznych i prawnych – autorzy, tłumacze i wydawcy. Stosunkowo łatwo jest zaoferować w abonamencie np. usługę GPS, bo wydawców map jest kilku, a jedną mapę łatwo zastąpić inną, więc dla nadawcy jest mało istotne, od kogo kupuje kontent. Nietrudno też zaoferować przewodnik po mieście, bo choć tu oferta jest bogatsza, to też łatwo zastępowalna. Ale „Harry’ego Pottera” nie zastąpimy „Eragonem”. Choćby wydawca tego drugiego używał nie wiem jakich chwytów reklamowych, każdy wie, że nie są to te same powieści i nie zaspokajają tych samych czytelniczych potrzeb. Na tym właśnie polega owa istotna przewaga utworu nad margaryną, czekoladą czy musztardą – utwór jest niepowtarzalny, inne produkty mogą być lepsze lub gorsze, mieć lepiej lub gorzej wypromowane marki, ale są zastępowalne i jeśli akurat w sklepiku za rogiem nie ma mojej ulubionej musztardy Dijon, to kupię Sarepską i też zaspokoję potrzebę. Trzeba przemodelować myślenie Aby kultura mogła szerokopasmowo płynąć do odbiorcy, potrzebna jest zgoda właściciela praw – autora, tłumacza, wydawcy, redaktora. Taką zgodę na sprzedaż kultury w formie plików dostały np. serwisy iTunes (muzyka) czy Amazon (książki). Oczywiście jeszcze nie od wszystkich, jeszcze to działa ułomnie, trochę na zasadzie eksperymentu… Ale działa coraz sprawniej i nabiera tempa! W ciągu zaledwie pół roku Amazon podwoił liczbę oferowanych e-booków (obniżając cenę czytnika Kindle o 10 proc.). Nie sądzę jednak, by Amazon, Google czy ktokolwiek, kto dziś posiada kontent, w przyszłości miał samodzielnie dostarczać szerokopasmowo kulturę. Te firmy nastawione są na innego rodzaju biznes – na sprzedaż jednostkową. Jest w tym trochę z myślenia osadzonego w dawnych czasach, kiedy kultura miała formę wyłącznie materialną. To myślenie – zdawałoby się logicznie – zakłada, że konsument chce coś określonego. I w wielu przypadkach jest to prawda. Aby jednak kulturę sprzedawać na skalę naprawdę masową, trzeba ją sprzedawać na zasadzie kilograma ubrań z „second handu” za 5 zł – bierz, co ci dają, bo tanio, a potem wybierzesz. Trzeba sprzedawać kulturę jako pakiety usług. Trzeba przemodelować nasze myślenie. Dotąd obowiązywała zasada: kultura = produkt W nowej ekonomii, opartej o opłaty abonamentowe, obowiązywać będzie nowa zasada: kultura = usługa. Ma to kapitalne znaczenie z punktu widzenia kulturalnego biznesu, ale i z punktu widzenia sytuacji samego twórcy. Pojęcie twórcy, a ściśle: ochrony jego praw, wymagać …