Wciąż zadziwia mnie pewien aspekt mitycznego myślenia o prawie autorskim – a mianowicie głębokie przekonanie wielu osób, że to, co „zawieszone” w Internecie, stanowi domenę publiczną, co w konsekwencji oznacza, że można z zamieszczonych tam zasobów swobodnie i całkowicie bezkarnie korzystać. A przecież na gruncie prawa autorskiego, a także cywilnego w ogólności, nic bardziej błędnego! Sposób rozpowszechniania utworów pozostaje bowiem w zasadzie bez wpływu na granice prawnoautorskiej ochrony. I tak jak intuicja prawnicza w człowieku, sprowadzająca się z reguły do poprawnych asocjacji na temat tego, co wolno, a czego nie, zazwyczaj nie zawodzi, w przypadku Sieci sprowadza użytkowników na niebezpieczne manowce, co możemy zaobserwować także na branżowych serwisach o książkach. Fakty i mityMityczne myślenie o „internetowej domenie publicznej” zasadza się na kilku skonkretyzowanych i nie mających żadnej podstawy prawnej przekonaniach. Po pierwsze, skoro z Internetu tak łatwo kopiować, przeklejać i czerpać, na pewno musi to być dozwolone. Po drugie, utwory takie jak zdjęcia, teksty itp. nieopatrzone imieniem i nazwiskiem twórcy czy też notą copyrightową nie podlegają ochronie. Trzecia myśl „internetowych mitomanów” jest jeszcze bardziej doniosła i ideologizująca – jeśli z zamieszczonych w Sieci materiałów będę korzystać dla celów niekomercyjnych, na pewno działam zgodnie z prawem. Faktem jest, że luzowanie okowów prawa autorskiego, szczególnie w zakresie eksploatacji utworów w sieciach teleinformatycznych, ma wielu orędowników. Faktem jest, że pojawiają się ruchy społeczne na rzecz nie tylko internetowej, lecz wręcz powszechnej wolności prawnoautorskiej, takie jak choćby ruch wolnego oprogramowania (open source) czy od niedawna ruch Creative Commons. Faktem jest jednak, że owi orędownicy wolnej kultury działają ze świadomością istniejącego porządku prawnego i jego dość sztywnych uregulowań w zakresie ochrony ludzkiej twórczości. Tym samym nie można tych, być może słusznych, postulatów przekuwać na przekonania o internetowej wolności prawnej. Takie przekuwanie jest bowiem nie pieśnią o wolności, ale czystą samowolą. Co tak naprawdę wolno?Ustawodawca, podobno racjonalny, zdaje sobie sprawę, że ochrona twórczości nie może być bezwzględna i bezkompromisowa, wtedy bowiem byłaby ochroną martwą. A martwych przepisów ustawodawca boi się tak samo jak prawnej anarchii, ta ostatnia bowiem ma z pierwszym zjawiskiem wiele wspólnego. Dlatego też w systemie prawa autorskiego, zarówno na gruncie międzynarodowym, europejskim, jak i krajowym, wypracowano szereg mechanizmów „urealniających” ochronę tzw. monopolu autorskiego. Jednym z podstawowych spośród takich mechanizmów jest wprowadzenie granic ochrony prawnoautorskiej poprzez z grubsza precyzyjne określenie, co utworem w rozumieniu prawa autorskiego jest, a co nim nie jest. Co prawda należy pamiętać, że nawet jeśli nie mamy do czynienia z utworem, dany wytwór działalności człowieka czy związany z człowiekiem atrybut może podlegać ochronie prawnej na innej podstawie, ale to już raczej przypadki szczególne (ochrona baz danych, ochrona renomy firmy i jej klienteli, ochrona dóbr osobistych, ochrona …