Kiedy Polska była gościem honorowym Targów Książki Dziecięcej w Bolonii, a był to 2001 rok, wiele mówiło się na temat stałego braku zatrudnienia naszych ilustratorów u rodzimych wydawców. Nieco trudniejsza, może nawet ambitniejsza, ilustracja nie bez przeszkód torowała sobie wówczas drogę do czytelników. Jak dziś oceniasz ten proces? Na pewno jest lepiej. Coraz więcej wydawców sięga po tę „współczesną” kreskę, nie tylko zresztą w Polsce, ale i na świecie. Bo trzeba wiedzieć, że nasi ilustratorzy pracują także dla zagranicznych wydawnictw. Kto na przykład? Paweł Pawlak, Iwona Chmielewska, która do niedawna tworzyła głównie dla koreańskich wydawców. Południowokoreańskich. Oczywiście. (śmiech) Mam wrażenie, że szczególnie bogate w dobrą ilustrację dziecięcą są ostatnie dwa lata. Choć w zakresie treści nie zawsze są to wyrafinowane pozycje, w warstwie graficznej widać wyraźny postęp. Myślę, że i rodzice przekonali się do tej „nowej” kreski. Pamiętam, jak jeszcze kilka lat temu słyszałam ich głosy na temat ilustracji Marty Ignerskiej czy Aleksandry i Daniela Mizielińskich, że one w sumie są w porządku, ale czy na pewno dla dzieci… Oczekiwano chyba większej dosłowności – że dziewczynka powinna mieć pulchne nóżki, żółte warkoczyki i czerwone policzki. W końcu dzieci, być może same z siebie, zaakceptowały pokazany im przez rodziców nowy styl, a może po prostu wykreowano modę, do której przekonali się i rodzice. Czy to już trend? Myślę, że tak. Mam nadzieję! Warto zadbać o nieco bardziej wyrafinowane gusta czytelnicze, choć ekonomicznie trudno liczyć na szybkie i duże zyski. Książki, o których mówimy, są raczej drogie w produkcji. Mają twarde oprawy, drukowane są na najwyższej jakości papierze, często ekologicznym itp. Muszą w związku z tym swoje kosztować, nadal nie będąc produktem masowym. Dochodzą także koszty samych ilustracji. Może w tym przed laty tkwił problem? Myślę, że problem tkwił w czym innym. Wydawcy przeczuwali, że rodzice nie są jeszcze gotowi na taką formę i nie chcieli zamrażać pieniędzy. I w końcu coś musiało pęknąć, skoro wydawnictwo Egmont zdecydowało się na start z tak wymagającą serią, jaką jest „Czytam sobie”, do stworzenia której zaproszono znakomitych przedstawicieli nurtu, o którym rozmawiamy. Absolutnie tak! W zalewie tandety – nie tylko w obrębie literatury, ale kultury w ogóle – rodzice mają potrzebę zaproponowania swoim dzieciom czegoś więcej. Jest to forma kontaktu ze sztuką. Dla mnie w dzieciństwie oglądanie ilustracji Szancera było niezwykłym doznaniem estetycznym! Co pokazujesz swoim dzieciom? Wszystko, pełne spektrum. Zarówno, jeżeli chodzi o ilustracje, jak i treść książek. Pokazuję więc, że książki mogą być zarówno czarno-białe, jak i kolorowe; krzykliwe i skromne. Że mogą być mądre, ale i… głupie. A oceniasz je w obecności dzieci? Staram się nie wygłaszać kategorycznych, autorytarnych sądów. Mówię natomiast, które …