Między październikiem 1976 a marcem 1980 roku przesiedziałeś w areszcie 5 miesięcy, będąc na ogół zatrzymywany na 48 godzin. Średnio siedziałeś jeden dzień w tygodniu. Co kwartał miałeś rewizję w domu, rewizję osobistą co dwa tygodnie. Obok Kazimierza Świtonia byłeś facetem najbardziej nękanym przez władze. Dlaczego?
Wydaje mi się, że w podobnej sytuacji był wówczas jeszcze Adam Michnik. Byliśmy szykanowani, o represjach w moim przypadku trudno mówić, w przypadku Kazimierza Świtonia – oczywiście, tak. Jego wielokrotnie bito.
Ty też swoje oberwałeś, choćby w Sądzie w Radomiu, dokąd przyjeżdżałeś na procesy robotników sądzonych za udział w protestach z czerwca 1976 roku.
No dobrze. Zajmowałem się czymś, co dla władzy było kompletnie nieuchwytne, a zarazem stanowiło realne zagrożenie. Bo to, że jacyś ludzie od czasu do czasu spotykają się w prywatnych mieszkaniach i o czymś tam gadają, nie było jeszcze szczególnie groźne, ale jeśli oni z tym swoim gadaniem wychodzą do ludzi w postaci podziemnych wydawnictw, prasy, książek, to już robiło się dla władz niebezpieczne.
Jaki był stosunek robotników do ciebie i twoich kolegów? O Komitecie Obrony Robotników mało kto jeszcze wtedy słyszał.
Na początku KOR-u jeszcze w ogóle nie było. Niełatwo było rozmawiać z kobietą, której mąż siedział w więzieniu, ona bała się o przyszłość, a o takich jak my w telewizji i radiu mówiono, że to warchoły. Te pierwsze momenty nawiązywania kontaktu do łatwych nie należały. Później okazywało się, że tym ludziom potrzebne jest współczucie i wsparcie, po otrzymaniu pomocy okazywali wdzięczność, z wieloma osobami pozostawaliśmy w przyjaźni.
Jak to się stało, że zająłeś się akurat taką sferą działalności opozycyjnej jaką jest poligrafia?
Nikt tego nie dekretował. Poza tym, jeśli mamy oddać sprawiedliwość historii, to przecież nie ja zakładałem pierwsze wydawnictwo niezależne, a zrobili to koledzy z Lublina, między innymi Janusz Krupski, tworząc Nieocenzurowaną Oficynę Wydawniczą, która wydała dwa pierwsze numery „Zapisu”. KUL-owskie środowisko było niewielkie i to, co przygotowało, przywożono do Warszawy, skąd szedł kolportaż. W końcu trzeci numer „Zapisu” został już opracowany i wydany w Warszawie przez firmę nazwaną Niezależna Oficyna Wydawnicza.
Ten trzeci numer „Zapisu” zawierał jedną pozycję – „Kompleks polski” Tadeusza Konwickiego. Ale nie była to pierwsza publikacja NOW-ej?
Wcześniej było kilka pozycji, m.in. „Pochodzenie systemu” Marka Tarniewskiego czyli Jakuba Karpińskiego i „Niedrukowane” eseje Andrzeja Kijowskiego.
I przy tych tytułach stałeś się drukarzem?
Nieco wcześniej, bo drukowałem już na przełomie 1976 i 1977 roku – „Komunikaty KOR-u”, na powielaczu spirytusowym. Ale o tym, by wydawać druki zwarte a nie ulotne, dopiero myślałem.
Czy sam się zainteresowałeś poligrafią, czy też powierzono ci te obowiązki?
Nikt nikomu nie wydawał żadnych poleceń. Byliśmy wolnymi ludźmi i czuliśmy się wolni – w zniewolonym kraju.
Wszyscy? Skąd brali się ludzie do czarnej, nieefektownej, za to niebezpiecznej pracy poligraficznej?
Nie wyobrażasz sobie chyba, że ktoś do mnie przychodził, przedstawiał się i mówił: „Wie pan, chciałbym sobie podrukować”. Taki Pierwszy Drukarz Rzeczypospolitej, czyli Zenek Pałka, pracował we wrocławskiej „Odrze”, gdzie wpuszczał w komputer „Komunikaty KOR-u” i wypuszczał pewną, niemałą zresztą ilość egzemplarzy, ale namierzyli go, wywalili z roboty i nagle okazało się, że ma dużo wolnego czasu. Ze mną zresztą, po wyrzuceniu z Instytutu Badań Jądrowych, było podobnie. To z opozycji wzięli się tacy ludzie jak Romaszko czyli Roman Wojciechowski, Andrzej Zieliński czy Witek Łuczywo.
W którym momencie poczułeś, że to, co robicie, przestało być sprawą środowiskową a staje się ważnym zjawiskiem społecznym?
Gdy okazało się, że materiałów wydawanych na powielaczu w nakładzie 300 egzemplarzy jest za mało, a te co są, rozchodzą się błyskawicznie. Przełomową stała się publikacja „Czarnej księgi cenzury”, wydanej w nieprawdopodobnym na owe czasy nakładzie – 1,5 tys. egz. Kolejny przełom związany był już z NOW-ą i „Kompleksem polskim” wydrukowanym na offsecie w 3 tys. egzemplarzy. To już była nowa jakość.
Także literacka.
Tak, ale po rozmowie z Andrzejem Kijowskim, który dał nam do druku swoje zatrzymane przez cenzurę eseje, przekonany byłem, że pisarskie szuflady są pełne. Okazały się puste; oprócz tytułów nie wydanych jeszcze, ale mających swoją legendę, jak „Miazga” Jerzego Andrzejewskiego czy „Nierzeczywistość” Kazimierza Brandysa, nie było w nich nic.
Dorobek literacki drugiego obiegu jest jednak znaczący. Poczynając od „Kompleksu polskiego” i „Małej apokalipsy” Konwickiego…
No tak, był Julek Stryjkowski z „Wielkim strachem”, numery „Zapisu” ze świetną eseistyką czy wierszami Herberta i Szymborskiej… Ale bazowaliśmy na przedrukach, pierwszych wydań było niewiele.
Ale był taki „Cyrk” Piotra Wierzbickiego, później nie wznawiany. Zapamiętałem też dobrze dwa tytuły, które chyba stanowiły dla was nie lada wyzwanie techniczne – z racji objętości książek. Myślę o „Miazdze” Andrzejewskiego i o „Blaszanym bębenku” Güntera Grassa.
Z tym wyzwaniem nie przesadzajmy, a „Blaszany bębenek” to książka z punktu widzenia relacji polsko-niemieckich niezwykle ważna, budująca te relacje inaczej. Nigdzie w literaturze nie znajdziesz tak pięknego opisu obrony Poczty Gdańskiej we wrześniu 1939 roku. Chociażby z tego powodu, że to pisał Niemiec, należało wydać tę powieść.
W chwili jej wydania podziemna technika drukarska swój pionierski okres miała już za sobą. Jak się dokonał ten zauważalny gołym okiem czytelnika postęp techniczny?
Na początku mieliśmy powielacze spirytusowe, potem białkowe, wreszcie maszyny offsetowe. Po drodze pojawiło się coś, co moim zdaniem doprowadziło do upadku komunizmu, tak zwana sitoramka. Nawet napisałem kiedyś tekst: „Jak przy pomocy gumki od majtek obaliliśmy komunizm”. Na ramkę formatu niewiele większego niż A4 naciągało się odpowiednią tkaninę, jakiś nierozciągliwy szyfon, na to kładło się matrycę białkową i przeciągało wałeczkiem. I drukować to mógł jeden człowiek. Geniusz Witka Łuczywo objawił się w chwili, gdy miał z kimś drukować, a ten ktoś nie przyszedł. Co zrobił Witek? Zdjął spodnie. Następnie wyciągnął gumkę z majtek, podsunął stół pod żyrandol i podczepił na gumce ramkę, która sama się podnosiła. Jedną ręką można było przeciągać wałek, a drugą wyciągać kartkę. To była rewolucja, która już w stanie wojennym spowodowała masowy wysyp podziemnych czasopism. Biblioteka Narodowa rejestruje 2700 tytułów prasy podziemnej i 5500 wydanych w podziemiu druków zwartych. A to pewnie nie wszystko.
Obok sitoramki legenda opromienia też pastę „Komfort”.
A to za sprawą Lorda Komforta czyli profesora Adama Kerstena. Tą pastą tak uszlachetnił farbę offsetową, że nadawała się do powielaczy.
Profesor Kersten kierował własną grupą wydawniczą…
Wypączkowaną z NOW-ej, podobnie jak Klin, w którym Krzyś Wyszkowski wydał całego Gombrowicza. Dla nas było to ważne, bo staraliśmy się, żeby możliwie jak najwięcej spraw zdecentralizować. I to się udawało z drukiem, ale nie z kolportażem. Właściwie na skalę ogólnopolską posiadała go jedynie NOW-a, rozprowadzając publikacje niemal wszystkich ważniejszych oficyn, z Wydawnictwem Konstytucji 3 Maja czy Krakowską Oficyną Studentów włącznie.
Jak rozliczaliście się z kolporterami?
Bezproblemowo. Każda nasza książka, każdy „Biuletyn Informacyjny” miały swoją cenę. Kolporter warszawski miał dla siebie 10 procent, pozawarszawski 20 proc. Z tych pieniędzy pokrywał swoje koszty. Oczywiście, zdarzały się wpadki, wszystkie odnotowywane w „Biuletynach Informacyjnych KOR-u”. Z zarekwirowanych egzemplarzy kolporter, oczywiście, nie rozliczał się. Ale jeśli pieniędzy nie wpłacał, choć wpadek nie było, to…
Przestawał być kolporterem.
Naturalnie. Moją zasługą jest to, że wprowadziliśmy w NOW-ej system kapitalistyczny. Za pracę płaciliśmy: drukarzom za każdą odbitą stronę, introligatorom za okładki, kolporter dostawał prowizję, autor honorarium. To było nowe, bo wcześniej przeważała opinia, że płacić nie należy, a wydawnictwa trzeba rozdawać. Ja się jednak uparłem, że tylko system rynkowy pozwoli nam zachować niezależność. Byliśmy też dzięki temu samowystarczalni, no prawie, bo poważny sprzęt poligraficzny – powielacze elektryczne, maszyny offsetowe kupowane były przez emigrację i szmuglowane do kraju. Ale papier, farby, matryce, to wszystko było załatwiane przez nas na miejscu.
W końcu jednak trafiłeś za kraty za kradzież powielacza.
A to mi przybito dopiero po trzech tygodniach odsiadki, gdy wciąż nie wiedząc, jaki mi postawiono zarzut, założyłem głodówkę. Naprawdę chodziło o wybory z marca 1980 roku, które to wybory – jak pamiętasz – komuniści wygrali.
Oczywiście, przy blisko 99-procentowej frekwencji wyborczej i niemal 100 procentach głosów oddanych na listy Frontu Jedności Narodu.
Jakże by inaczej, ale i my zaakcentowaliśmy swój udział w tym ważnym wydarzeniu, wydając ulotki, przedwyborcze jak najbardziej. Np. z rysunkiem Krauzego, na którym baca pogania owieczki, a napis głosi: „Wszyscy do urn wyborczych”. Albo z hasłem „Program wyborczy FJN” i z wyszczególnieniem: cukier na kartki, woda w kiełbasie, woda w radiu i telewizji itp. W tygodniu przed wyborami rozrzuciliśmy takich ulotek w Warszawie ok. 700 tysięcy. Spadały na ludzi z wysokich domów w centrum stolicy, koło godziny 16, gdy wracano z pracy. Codziennie przekazywałem Jackowi Kuroniowi, który akurat miał areszt domowy, informację o tylu a tylu rozrzuconych ulotkach i zaraz tę wiadomość powtarzała Wolna Europa. Tuż przed wyborami złapano Tolka Lawinę i kolegium skazało go na trzy miesiące aresztu za zaśmiecanie miasta. Natomiast po mnie przyszli dopiero w poniedziałek, gdy już wygrali wybory.
W efekcie zostałeś, razem z Bogdanem Grzesiakiem, skazany na 1,5 roku więzienia z zawieszeniem na 3 lata. Ale ciekawi mnie, że poza rzekomą kradzieżą powielacza sprawa dotyczyła druku w państwowej drukarni 9 numeru „Zapisu” i „Kuriera z Warszawy” Jana Nowaka-Jeziorańskiego. Jak często drugi obieg naprawdę drukowany był w pierwszym?
Czyli na dojściach? Tak wydany był „Kompleks polski” i na pewno nasz największy bestseller – 14 tys. egzemplarzy „Małej apokalipsy”. Ponadto „Mój wiek” Aleksandra Wata, „Miazga” Jerzego Andrzejewskiego, ale już „Blaszany bębenek” był drukowany „tymi ręcami, tymi palcyma”.
Czy zdarzały się fałszywki?
Bardzo rzadko. Fałszowane były niektóre „Komunikaty KOR-u”. Wyjątkowo nieudolnie, tak ze szkodliwość tych fałszywek była znikoma, by nie powiedzieć żadna. Niezależnie, co wypisywali na ten temat ubecy. Przy okazji sprostuję pewną rzecz: to esbecja zrobiła ze mnie szefa NOW-ej. W istocie wydawnictwo miało trzech równorzędnych szefów: Konrada Bielińskiego, Grzesia Bogutę i mnie. Grześ zajmował się kolportażem i składem, ja z Konradem organizacją druku. No i trzeba tu dodać Adama Michnika, który odgrywał decydująca rolę w formowaniu programu wydawniczego. To, na przykład, że NOW-a w całości wydała Miłosza, było jego pomysłem. Stwierdził: nie ma co się obcyndalać, wybierać co najlepsze, bierzemy wszystko i kolejno walimy…
Świetnie, tylko ta sama osoba nie dopuściła do wydania przez NOW-ą Józefa Mackiewicza.
To było trochę inaczej. Przyznam się, że po raz pierwszy przeczytałem Józefa Mackiewicza w 1981 roku. Nie miałem dostępu do jego książek, nie były wydawane przez „Kulturę”…
Były. Giedroyc mógł się dystansować od niektórych poglądów pisarza, ale „Kontra” czy „Nie trzeba głośno mówić” swoje pierwodruki miały w Instytucie Literackim.
Mnie w każdym razie wydanie Józefa Mackiewicza zaproponował jego siostrzeniec, Kazik Orłoś. Ale, widać, nie chciał wypuścić egzemplarzy z rąk, mówił, że komuś pożyczył, pomyślałem więc, że załatwię to sobie sam, a ponieważ pisarz mieszkał w Monachium, zwróciłem się o pomoc w nawiązaniu kontaktu do Jana Nowaka.
No i nasłuchałeś się!
Żebyś wiedział. Po prostu, udałem się pod zły adres, ale skąd miałem wiedzieć o animozjach obu panów? Tak, że Mackiewicza nie wydaliśmy, ale Gombrowicza już tak. NOW-a „Wspomnienia polskie” i „Rozmowy z Dominique de Roux”, a Klin całą resztę. A wszystkich tytułów nie było tak wiele. Bodajże w 1981 roku wydaliśmy setną pozycję NOW-ej – „Miesiące” Kazimierza Brandysa. W tej setce były numery „Zapisu”, „Krytyki”, „Pulsu”, była „Biblioteka »Pulsu«”. O wielu tytułach dyskutowaliśmy, by w końcu ich nie wydać, jak „Kochanka Wielkiej Niedźwiedzicy” Sergiusza Piaseckiego.
A jak rozliczaliście się z wydawcami i autorami? Jerzy Giedroyc przekazywał wam prawa nieodpłatnie, a inni?
Też zazwyczaj rezygnowali z należnych sobie pieniędzy. Ale miałem poważny finansowy problem – z Kurtem Vonnegutem.
A co jego wydaliście?
„Matkę Noc”. To już było po wprowadzeniu stanu wojennego, mieszkałem na Zachodzie. Pisarz zażyczył sobie za prawa do wydania książki złotówkę. Co ja się nie naprosiłem, by mi tę monetę przywieziono z kraju. Wciskali mi jakieś banknoty, a ja potrzebowałem jednej, jedynej złotówki.
Czy pamiętasz sytuację, by któryś z polskich autorów nie chciał wydać w NOW-ej książki – powodowany strachem?
Nie przypominam sobie takiego zdarzenia. Pewien tłumacz tylko, gdy trafiłem do niego, wszedł pod stół, a potem właściwie wyrzucił mnie z domu, ale obyło się bez jego zgody. Czasem bardziej opłacało się kontaktować bezpośrednio z autorem. Tak dostałem zgodę od Grassa, którego poznałem w Gdańsku, gdy Schlöndorff kręcił tam „Blaszany bębenek”. Polski przekład powieści od dawna był gotowy i leżał sobie w wydawnictwie, które co rusz prosiło pisarza o zgodę na pominięcie takich to a takich drażliwych fragmentów, od czego ponoć uzależniona była decyzja o podjęciu druku. Grass się potulnie godził, po czym książki wciąż nie było, aż wreszcie wk… się maksymalnie, gdy zwrócono się do niego u usunięcie… wszy na kołnierzu sowieckiego żołnierza. Wszy – tłumaczył mi rozemocjonowany – były na mundurach żołnierzy wszystkich armii. No i dał nam prawo do druku, z czego – będąc już po lekturze książki, którą dostałem od Bolka Faca – byłem bardzo dumny.
Po upadku komunizmu w ruchu wydawniczej, tyle że teraz już oficjalnym, pozostało wielu podziemnych wydawców. Do czego przydały im się drugoobiegowe doświadczenia?
Do niczego. Przekładane było to tylko, czy ktoś był dobrym organizatorem czy nie. Jeżeli dawał sobie radę z organizacją, mógł robić wszystko, produkować buty albo wydawać książki. Wszystko jedno, a że z drugiego obiegu wywodzą się takie wydawnictwa jak W.A.B., Rosner & Wspólnicy i wiele innych, to świadczy wyłącznie o tym, że za wydawanie książek w podziemiu brali się ludzie, dla których literatura była czymś od butów ważniejszym. Podobnie było z drukarzami; jedną z fajniejszych drukarń w Warszawie, Efekt się nazywa, ma Tadek Markiewicz, podziemny drukarz, z wykształcenia zdaje się filozof.
Co z twoim wyrokiem? Uległ zatarciu?
Nigdy się tym nie interesowałem. Kiedy natomiast po raz pierwszy przyjechałem do Polski w 1989 roku, to dostałem list żelazny od Bentkowskiego, ministra sprawiedliwości w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, ale chodziło nie o tamtą „powielaczową” historię, lecz o sprawę KOR-u z lat 80. Sądzony byłem wtedy zaocznie i amnestia mnie pominęła, tak że taki glejt był potrzebny.
Przypomniało mi się, że grubo wcześniej, bo w 1977 roku w trakcie rewizji zabrano ci przyprawę kuchenną, bodaj curry. Ze śmiertelną, nomen omen, powagą informowano, że przymierzałeś się do wytrucia za jej pomocą całego miasta.
Śmiejesz się, a rzeczywiście Służba Bezpieczeństwa chciała mnie jakoś skompromitować i do dyrektora Instytutu Badań Jądrowych, gdzie byłem zatrudniony, nadesłano anonim, że jestem człowiekiem nieodpowiedzialnym, poszukującym trucizny, którą chciałbym wrzucić do Wisły i otruć nią Warszawę. Ten list profesor Jerzy Minczewski wysłał do najbliższej prokuratury w Otwocku, a ta wszczęła śledztwo, które trwało ponad pół roku. Przesłuchali mnóstwo świadków, zrobili kilka rewizji, aż wreszcie zorientowali się, że robią całe to postępowanie na podstawie esbeckiej fałszywki.
Trudno w to też uwierzyć, ale w 1980 roku – 25 sierpnia (!) prokuratura przedstawiła ci zarzut uczestnictwa „w związku posługującym się nazwą Komitet Samoobrony Społecznej KOR, którego celem jest działanie przestępcze, polegające m.in. na rozpowszechnianiu wydawnictw pozbawionych debitu”. Po podpisaniu Porozumień Sierpniowych następnego dnia zostałeś zwolniony ze względu na „ustanie przyczyn tymczasowego aresztowania”.
To stało się dzień wcześniej. I miałem z tego ogromną satysfakcję, bo przecież byłem w Gdańsku na strajku, wyszedłem ze stoczni i wtedy mnie przyhaltowali. Ale ja wyszedłem 31 sierpnia, inni – a aresztowano wtedy Kuronia, Michnika, Lityńskiego, Wujca, Blumsztajna, Romaszewskiego, Kęcika – 1 września. Po mnie przyszli około 11-12 w południe, naczelnik więzienia czy ktoś taki podaje mi telefon i mówi: „Niech pan dzwoni do Stoczni Gdańskiej”. Dlaczego? „Powie pan, że jest wolny”. No, gdzie ja wolny, skoro siedzę w kryminale. Zaparłem się, nie powiem nic, dopóki nie będę w domu. I oni wsadzili mnie w samochód, zawieźli do domu, nie weszli ze mną i dopiero wtedy zadzwoniłem do stoczni i powiedziałem, że uwolniono mnie. A to Alinka Pieńkowska zażądała, że skoro jest dobra wola ze strony rządowej, to niech wypuszczą przynajmniej jednego z aresztowanych, ten ktoś był tu z nami, uczył nas drukować. I dopiero gdy mnie zwolniono, podpisano porozumienie.
Mirosław Chojecki (ur. 1949) – syn „Kamy”, żołnierza Batalionu „Parasol” Armii Krajowej, w 1944 roku uczestniczki zamachu na Kutscherę. Z wykształcenia chemik, pracownik Instytutu Badań Jądrowych w Warszawie, skąd usunięty został w 1976 roku za pomoc represjonowanym robotnikom Ursusa i Radomia. W październiku tego roku został członkiem Komitetu Obrony Robotników. Zajął się działalnością wydawniczą we wrześniu 1977 roku uruchamiając Niezależną Oficynę Wydawniczą NOW-a. Wielokrotnie aresztowany i represjonowany. Po powstaniu Solidarności szef komórki wydawniczej Regionu Mazowsze. Stan wojenny zastał go zagranicą, na początku 1982 roku zamieszkał w Paryżu. W kwietniu tego roku założył miesięcznik „Kontakt”, a następnie wytwórnię filmową „Video-Kontakt”. W latach 1982-1986 jako przedstawiciel Biura Koordynacyjnego NSZZ Solidarność w Brukseli organizował przerzuty do kraju sprzętu poligraficznego. W 1990 roku wrócił do Polski. Od 1991 roku właściciel Grupy Filmowej „Kontakt”. W latach 1999-2000 doradca ministra kultury i dziedzictwa narodowego.